Wczoraj do lecznicy przywieziono potracona koteczke - mlodziutką buraskę. Miala polamane kosci czaszki, byla nieprzytomna, od czasu do czasu nia rzucalo i strasznie charczala... Lekarka dala jej 1 % szansy na wyjscie - pewnie nawet byly one mniejsze.... Pytalam czy moze nie warto sprobowac, pytalam kilka razy, ale potem odpuscilam... bo co, jesli by umarla w strasznych mękach? Bo skad wziasc pieniadze na operacje? 1% - wczesniej bym sie uparla, teraz nie... Bo ona wygladala strasznie, tak strasznie, ze nie wiedzialam co dla niej bedzie gorsze - czy natychmiastowa smierc, czy proba walki. Glaskalam ja dopki nie usnela, ale nie chcialam ogladac podawania ostatniego zastrzyku.... I nie umiem jej zapomniec... co ona zlego zrobila?
Tak jak nie moge zapomniec Kaczuszki - doopa, nie umiem zapomniec i nie moge sie pogodzic. I tak strasznie, tak strasznie mi jej brakuje...
Szukam podobienstwa do niej w innych kotach, przypatruje sie kazdemu buraskowi. Tak samo z Kuterkiem i Bułciem - sa przekochani, naprawde, ale ja widze w nich tylko to, co mi przypomina Kaczuszke. ja ich nie kocham...

chociaz tak bardzo zasluguja na to, zeby byc kochani. to nie to - karmie je, glaszcze, pozwalam przewalac sie po mnie, udaje ze nie widze coraz bardziej zaszczanej przez Kutrerka kuchni, ale tak bardzo tęsknie za nia. Bez sensu to wszystko
Kuterek oprocz szczania demoluje mieszkanie oraz gania sie z Zoe. Caly czas spiewa - boje sie czy nie dorasta. Bulcio gania swoj ogon, poza tym ma rozlozony spiwór i skacze po nim - po spiworze potrafi bardzo szybko sie poruszac. Zerwal mi tez zaslone i sie w niej kokosi. Poza tym standarodowo dziurkuje - teraz glownie mnie. Wyzeraja wszystko, moim jedzeniem tez nie gardza, nie mam gdzie go schowac - Kuterek dotrze w kazde miejsce...