Zaczęłam od trochę lepszych wieści. Teraz pora na koloryt lokalny naszego wątku
Busia...
W pyszczku tak jak myślałam: jedna krwawa rana

, nic dziwnego, że Księżniczka znów zaczęła tak krzyczeć przy próbach jedzenia

... W gabinecie podczas przymusowego otwierania paszczęki też zresztą zawyła jakby ją kto obdzierał ze skóry -
ciekawe, co pomyśleli sobie ludzie w poczekalni i jak bardzo przestraszyli się inni pacjenci
Znów silny steryd

, bo co innego zostało

, znów do domu strzykawki z lincospectinem na kolejne osiem dni, znów inny steryd w tabletkach
na czarną godzinę, która - wiadomo - niewątpliwie za jakiś czas znów przyjdzie... Pomimo leków, Królewna od wczoraj zjadła tylko odrobinę mokrego RC i z pół plasterka wędliny sojowej, od suchego odskoczyła z wrzaskiem tak samo, jakby leków nie było

Waży niecałe trzy kilogramy, czyli znów schudła
Nie przyjmuję do wiadomości, że mogłoby jej nie być, że mogłabym ją stracić. Nie. Nie moją natrętną, zaborczą, ukochaną współlokatorkę z sypialni, nie moją radomską chudą księżniczkę cerberzycę, nie ją, nie ją, nie ją...
Zaraz spróbuję dać jej pierwszy z serii ośmiu zastrzyków...
Jedyna iskierka wczorajszego dnia: trzy maleńkie, biegające po poczekalni lecznicy kociątka

, dwa pingwinki i jeden czarny. Zgadnijcie, którego od razu złapałam, wzięłam na kolana i zaczęłam całować po jego maleńkim, ledwo co opierzonym, pachnącym kocim dzieciństwem łebku z wielkimi nietoperzowymi uszyskami i wyłupiastymi mętnymi ślepkami

? Który najpierw wspiął mi się na ramiona i usiłował uwić sobie gniazdo w moich rozpuszczonych włosach, a potem, już po zejściu na niziny

, wtulił mi się między kurtkę a koszulę, zasnął i zaczął przez sen ciumkać

?
I to jeszcze
koczurek w dodatku, a jakże... Pingwinki też były przecudowne (jeden bardzo bardzo podobny do Siupsiupka genowefy, cudo), ale ta mała czarna żabka

... Przyznaję, przez moment przemknęło mi przez głowę, żeby go zabrać... Na tymczas chociaż (zawsze w domu chyba lepiej niż w lecznicy), ale z miejsca z wiadomym niebezpieczeństwem: toż to czarny
koczur przecież

Zmieściłby mi się do kieszeni, taki mały słodki bonusik z wyprawy

... Ale zwyciężyły jednak na całe szczęście moje dzielne ostatnie szare komórki: bałabym się takie maleństwo zostawić luzem w domu na czas całodziennych codziennych nieobecności. Przede wszystkim ze względu na niewykluczone (umyślne

) zagrożenie ze strony np. takiej Tadźki czy (niekoniecznie umyślne, ale spowodowane np. głupimi i nieostrożnymi zabawami) któregokolwiek innego z Drani, a poza tym miałabym też wątpliwości czy taki szkrab jest już w pełni samodzielny i czy poradzi sobie bez niańczenia przez całe 9-10 godzin... Tam gdzie pracuję, pracuję na razie niestety zbyt krótko, żeby zaryzykować przychodzenie do roboty z maleńkim żabkiem do karmienia
Szkoda
Niby utrzymuję, że zdecydowanie wolę koty dorosłe od kociaków - i na zimno faktycznie tak jest, to nie ulega wątpliwości. Ale żabki (szczególnie zaś czarne żabki, nic nie poradzę na ten mój koci antyrasizm
) jak widać też mają swój urok, ten mały wczoraj mnie rozczulił
, oby znalazł najwspanialszy dom... A ze mną samą nadal koszmarnie, bez zmian. Cały czas chorobliwa senność, mdłości, ogólne zeszmatławienie i jedno jedyne wielkie marzenie, żeby móc zrobić sobie krzywdę
Ale niestety na przekór wszelkim marzeniom nieodwołalnie muszę tu być -przynajmniej do momentu, kiedy jest tu Buśka
...