Dorotko - Łi! - jak rzekłby Jaś Fasola po francusku.
Cześ kąpielom nie podlega. Wychował mnie sobie tak, że jak mówi "nie", to znaczy "nie"

Miśki nie wzięły z niego przykładu i są kąpane. A co!
Słuchajcie, serce mi rośnie. Mieszkam w moim mieszkaniu już trzy lata. Wokół sami mało sympatyczni ludzie - zarośnięte draby, bijące żony, jakieś podejrzane typki spod ciemnej gwiazdy, mężczyźni, którzy nigdy nie powiedzą pierwsi "dzień dobry", milczki, mruki, czasem - klasyczne buraki.
No i dziś idziemy sobie z mężem z zakupów, a tu wychodzi jeden z sąsiadów. Na rękach ma... ACH!!! ... koteczkę. Bossssską, dachową, ale ni to z domieszką syjama, ni to bengala - cud nad cudy! Oczęta zielone, przepastne, pręgi cudowne, wyraziste, sierść kawowo-mleczna, ni piórem opisać, ni słowem opowiedzieć. Z moich rozdziwanionych ust wydobył się jęk nieprawdopodobnego zachwytu, na co sąsiedzisko - dawaj podstawia mi kotę do głaskania. Rozmowa potoczyła się jak wartki potok. PIERWSZY RAZ OD TRZECH LAT!!! Najpierw facet zażartował, że kotka do wzięcia, ale potem rzekł, że tak naprawdę nie jest do oddania, że należy do niego i... chyba na papierosa sobie z nią wychodził, albo na spacer. Co jest w tym wszystkim fascynującego - że oprócz niej, sąsiedzi mają jeszcze jednego kota, a gdy człek usłyszał, że mam cztery, dawaj wypytywać o wszystko: jaka płeć, jak się dogadują, czy mam awantury w domu, czy raczej zgodnie żyją. Chyba sobie teraz zrobię jakiś wisiorek z napisem "cztery koty mam", a może ludzie od razu staną się milsi???