Filipek jest w stanie który u ludzi określa się jako "poważny ale stabilny".
Wczoraj wieczorem wetka powiedziała szczerze, że jego szanse są po prostu pół na pół - albo wytrzyma, albo nie. Do poniedziałku ma się wszystko wyjaśnić.
Wygląda chyba troszeczkę lepiej - nawet dziś lekarz (drugi z tych którzy go operowali) stwierdził, że wygląda nieźle (chociaż dla mnie on wygląda jak siedem nieszczęść

Pocieszające jest to, że brzuszek wygląda ładnie, nic się nie dzieje złego, goi się. Poza tym Filipek pije, jest bardziej kontaktowy, nie chowa się w zakamarkach - nawet wskakuje na niezbyt wysokie meble (np dziś w nocy spał z nami na łóżku, zasiusiał wszystko, przez ten cewniczek, ale to akurat najmniej ważne). Porusza się bardziej stabilnym krokiem, nie chwieje się, nie przewraca, nie wpada na ściany. Nie wymiotuje - to też dobrze.
Źle bo nadal się nie myje (a jak mówi moja mama - zakocona od wielu wielu lat kolejnymi kotami - jak kot się nie myje to nie jest dobrze) i nie chce jeść. Karmię go na siłę - nie pluje, grzecznie połyka, ale sam nie chce

Tak naprawdę chciałabym wiedzieć tylko jedną rzecz - że nie męczę go na próżno. Bo jeżeli i tak ma umrzeć to jestem po prostu sadystką, że nie pozwalam mu spokojnie bez bólu odejść, tylko katuję go kolejnymi zastrzykami, kroplówkami, operacjami. A on biedny tak cierpliwie to wszystko znosi
