Maleńki odszedł tuż po 15.00...
Gdy zwrócił jedzonko i wcisnął się kolejny raz za kanapę Mamuś pognała z nim do pani doktor. Jego oczka podobno już zaszły taką mgiełką. Kiciuś u wetki lekko się słaniał na nóziach. W ciągu ostatnich dwóch godzin choroba zaatakowała znacznie silniej. Marcysiątko tuż przed odejściem ważył 2,80kg. Schudł o cały kilogram w niecały miesiąc... a najprawdopodobniej nastąpiło to w ciągu ostatnich 2 tygodni. Miał bardzo blade podniebienie, węzły się jeszcze powiększyły. W płucach pomimo furosemidu wciąż zbierała się woda.
Pani doktor mówi, że nasza pomoc w odejściu dotarła do niego na czas. Nie spóźniłyśmy się z decyzją. Nie cierpiał długo. Od rana na pewno brzuszek bolał go już znacznie bardziej, ale jeszcze dawał oznaki, że wytrzymuje. Ostatnia godzina była dla niego najcięższa... ale to była tylko godzina... a Maleńki wciąż był w pobliżu jego ukochanej Mamuśki. Tak więc nie był sam (nie lubił być sam, zawsze wołał nas do swojej izolatki siedząc tuż przy drziwach), cały czas ktoś do niego łagodnie mówił.
Pani doktor zbadała go dokładnie. Potwierdziła nasze przypuszczenia, że węzeł w brzusiu się rozrastał i naciskał tak mocno na jelita, że uniemożliwiało to już jakiekolwiek jedzenie. Kroplówki nie miały sensu, bo podobno nie było szansy na zatrzymanie rozrostu tego węzła chłonnego, a bez tego - nie było szansy na powrót do normalności. Dodatkowo węzły w okół tchawicy też się powiększały - one znacznie wolniej, ale były równie niebezpieczne dla maleńkiego.
Marcyś dostał zastrzyk domięśniowy na sen. Miauknął. Najpewniej go to zabolało

Jednak już chwilkę później uspokoił się bardzo i ułożył na boczku... mam wrażenie, że wtedy ból mógł już do niego nie docierać. Miał spokojny oddech.
Po drugim zastrzyku nie było już z nami Marcysia.
[']