Kurnia, mało brakowało, a miałabym jednego rezydenta, byłam o włos od zamordowania Walerka.
Próbuję dziś cały dzień napisać coś mądrego. A że wszystkie dokumenty i pliki z których korzystam mam na starym laptopie, to mimo zakupu nowego jakiś czas temu pracowałam na starym.
Zawiesił się dziś tak z trzydzieści razy, wyłączyć na chama, odpalić, odzyskać dokument, pisać dalej. Ale w końcu zaczął się zawieszać do 5 minut, wywlokłam nowego, zainstalowałam oprogramowanie, podłączyłam neta, parę kłopotów z myszką, odpaliłam i piszę dalej. Niestety, zbliżała sie 19.
Pora karmienia.
Ukochany Walery zeskoczył na przymknietego laptopa w drodze na kolację.
Nakarmiłam, wygłaskałam, wracam do pracy.
Czarny ekran.
Potem złowrogi niebieski ekran, z informacją, że coś jest bardzo źle i ewentualnie w awaryjnym trybie mogę próbować.
Vista, zamiast xp, w ogóle nie znam tego nowego kompa, panika.
Metoda włącz wyłącz po raz pięćdziesiaty ósmy, na szczęście odpaliło, jakbym nie miala rąk zajętych fajkami, tobym naprawdę wyrwała rudemu ogon ze szczególnym okrucieństwem.
I teraz powinnam otworzyć żywczyka, a nie pracować cieżko, a niestety nie da się.
Za nami kolejna noc z latającymi doniczkami i wazonami, ale tym razem się nie budziłam, Ballantines ma na mnie zdecydowanie dobry wpływ.
Domek, co miał odwiedzić małego nie odezwał się

Prawdziwi mężczyźni nie jedzą miodu, oni żują pszczoły.