Ulla, jeśli chodzi o objawy skórne, to WDECH-WYDECH, WDECH-WYDECH !!!
I tak 15 razy.
Po pierwsze, to może być po prostu miejsce, gdzie odpadł strupek. Miejmy nadzieję, że zarośnie, zanim spanikowana Ulla zdąży pokazać je wetce.

Po drugie, leczenie zmian skórnych jest, wg medycyny komplementarnej, pierwszym krokiem do rozwinięcia się głębiej umiejscowionego zaburzenia. Powinnam w tym miejscu wytoczyć bardzo długi wykład, na temat bardzo istotnego aspektu w medycynie komplementarnej. W największym możliwym skrócie - organizm ma bardzo duże zdolności do samoregulacji. Choroba, w myśl tych koncepcji, to nie katar ani plama na skórze, choroba to zaburzenie wewnętrznej równowagi. Jeśli coś w środku dzieje się nie tak, organizm będzie się starał "wyrzucić" chorobę na zewnątrz, w sposób najmniej ryzykowny, poprzez objawy w najmniej ważnych, peryferyjnych organach. Za taki medycyna komplementarna uznaje właśnie skórę. Przez skórę organizm się oczyszcza i nie należy tego procesu blokować. Nasza "kultura medyczna" przyzwyczaiła nas do tego, że skóra ma być śliczna, więc się ją leczy. Tę skórę. A właściwa choroba zostaje zepchnięta głębiej - i niewidoczna spokojnie sobie drąży ważniejsze organy - a po kilku tygodniach, miesiącach, być może latach wyłazi np. astmą, chorobą nerek, wątroby, serca. Gdyby zostawiono skórę w spokoju, organizm mógłby sobie całkiem dobrze funkcjonować, nawet taki trochę "brzydki". A jeśli się zaczyna leczyć skórę (zwłaszcza konwencjonalnie, akademicko czyli alopatycznie), to głębszą chorobę mamy jak w banku. Świetnym przykładem na słuszność tej tezy jest np. występowanie astmy u dzieci, u których wcześniej wyleczono wysypki smarowidłami sterydowymi.
A na naszym kocim podwórku mam taki przykład w domu: Gacek przez lata funkcjonował z łuskami na uchu, którymi się nie przejmowałam. Ot, na koniuszku ucha skóra się trochę łuszczyła i była lekko brązowawa. Nic się nie rozprzestrzeniało, żaden kot się nie zarażał. Wielki spokój.
Pod wpływem "tryndów" z miau, które nakazują leczyć każdą najdrobniejszą zmianę, pognaliśmy do wetek i dostaliśmy maść, bo to niby był grzyb. I wtedy dopiero zaczęły się prawdziwe kłopoty zdrowotne Gacka: w ciągu kilku dni, między jedną a drugą wizytą u weta, pojawiły się szmery w sercu i rozmaite naprawdę poważne zaburzenia zdrowotne. Maść zresztą miejscowo i tak nic nie pomogła, najpierw jedna, potem druga (mogę podać nazwy, ale po co), potem przykładane na ucho srebro koloidalne - a stan ogólny Gacka pogarszał się błyskawicznie. Na szczęście przerwaliśmy to "leczenie" i Gacek jeszcze żyje.
Od tamtego czasu sporo poczytałam na te tematy - i obserwacje domowo-kocio-rodzinno-towarzyskie dokładnie mi tę tezę potwierdzają.
Po trzecie - leczenie grzyba powinno polegać na podnoszeniu odporności i takim przestrojeniu organizmu, żeby grzyb (najczęściej zresztą będący elementem normalnej flory bakteryjnej każdego zdrowego organizmu), nie miał szans stać się przerośniętą patologią, a nie na stosowaniu środków przeciwgrzybiczych, które tylko trują, a tak naprawdę grzyba nie wyleczą. Sprawdzone na moim własnym żywym organizmie.
To tak tytułem "krzewienia rewolucyjnych myśli" na tym forum, bo zdaję sobie sprawę, że taki sposób myślenia odwraca o 180 stopni to, na czym się wychowaliśmy od dziecka.
A dla dociekliwych (tych, którym chciało się czytać te, które linkowałam wcześniej, np. w wątku z podpisu) mam nowy artykulik:
http://homeopatia.home.pl/Medycyna%20a%20zdrowie.pdf