kasia86 pisze:Co porabiacie?
Jeszcze jesteś na urlopie?
Nie, urlopu miałam na razie tylko tydzień.
U nas z dnia na dzień spokojniej: Kasia, na widok Pumci, skrzeczy boleśnie już tylko od czasu do czasu; Bisia - jeszcze warczy, ale wymachiwanie łapkami jakby się skończyło; natomiast Kropcia już się prawie bawi z Pumcią

Bo Pumcia lubi bawić się w kociego berka - gonitwy, polowania, czajenia się itp. Kropcia jak na razie nie inicjuje tych zabaw, ale widać, że zaczyna jej się to podobać. Dotychczas to ona starała się tak bawić z Kasią, ale Kasia nie ma poczucia humoru i najczęściej takie gonitwy kończą się sprzeczką. Więc chyba wreszcie Kropcia będzie mieć towarzystwo do zabawy
Pumcia to w ogóle bardzo miły kotek. Dość dużo sypia (mniej niż Bisia, a tyle co Kasia) - wiek ma swoje prawa. Ma dobry apetyt, ale nie jest łakomczuchem i uwielbia się bawić, przede wszystkim biegać. Często biega sama z siebie, ot tak, po prostu ciesząc się życiem
Poza tym Pumcia rozumie wszystko, co się do niej mówi i i ona także mówi oraz sygnalizuje wszystko, czego chce. Mruczy prawie bezustannie, strasznie głośno, zwłaszcza rano na powitanie i wtedy, gdy jest wyczesywana zgrzebełkiem
Pumcia ogromnie cieszy się ogródkiem. Przypuszczam, że długo musiała być kotem bezdomnym, bo miała, wiążącą sie z tym chyba, wpadkę

Otóż w kuchni mam położony na płytkach dywan (widać go na zdjęciach), stary, wręcz pamiątkowy, który jest strasznie gruby, wełniany, podniszczony i bardzo trudny do czyszczenia (runo wysokości ponad 3 cm). Nie bardzo on się tam nadaje, a poza tym przy tej liczbie kotów nie jest zbyt higieniczny i wciąż zastanawiałam się, co z nim dalej robić. Dywan jest w kolorach głównie zielonych i Pumcia chyba uznała, że to takie przedłużenie trawnika, więc kiedy okno w kuchni było zamknięte, a do kuwety daleko, to ze 3 razy wysiusiała się na dywan (pod stołem, przy ścianie) i zakopała, wyrywając trochę wełny

Teraz już tego nie robi, bo zdała sobie sprawę, że dywan, to jednak coś innego niż trawnik. No a ja, dzięki temu, zdecydowalam się podjąć męską decyzję o pozbyciu się tego dywanu i w ogóle zabraniu się wreszcie za remont kuchni, co wisi nade mną już od dawna
A w ogóle to tydzień temu zaczął się drugi miesiąc naszego życia z Pumcią
I dla urozmaicenia moich opowieści - kolejna historia z życia mojej okolicy
Jak często widać na zdjęciach, nasza okolica jest bardzo gęsto zabudowana. Odległości między budynkami są takie, że wspaniale słychać wszystko, co kto mówi w mieszkaniu, jeśli ma uchylone okna. A awantury rodzinne niosą się w dal na kilometry

Pełno tu miłośników zwierząt - świadczy o tym liczba wyprowadzanych psów, kotów w oknach i psich kup na chodnikach
Liczba posiadanych zwierząt stale się zwiększa, także w moim najbliższym sąsiedztwie. Ostatnio, to znaczy kilka tygodni temu, w bloku po prawej stronie na przeciwko, ktoś znowu postarał się o psa. Dowodem tego był skowyt tego zwierzęcia, niosący się z mieszkania, taki, jakby go obdzierano ze skóry lub robiono mu wiwisekcję. W praktyce wyglądało to tak, że wybierałam się rano do pracy, a tu punkt 6.00 zaczynał się wrzask psa i trwał 15 minut, pół godziny, godzinę - wreszcie wychodziłam z domu, a skowyt, juz prawie duszący się i rzężący, trwał nadal. Wracałam z pracy, a pies skowyczał znowu godzinę, dwie. Potem przerwa i wieczorem to samo. I tak dzień za dniem. Mnie po paru minutach słuchania czegoś takiego wszystko leci z rąk i jestem prawie nieprzytomna z roztrzęsienia. Myślałam, że inni normalni ludzie reagują na takie coś podobnie i że ktoś wreszcie ujmie się za tym psem i zrobi awanturę.
Ale nie
Więc, gdy w piątek wróciłam z pracy (marząc o relaksie z lodami pistacjowymi firmy "Grycan", które właśnie nabyłam), a po otwarciu okien znowu usłyszałam skowyt psa, rozlegający sie na całą okolicę, nie bacząc na oblegający mnie tłum głodnych kotów i topiące się lody, złapałam klucze i popędziłam od góry, przez łąkę (bo my jesteśmy poodgradzani płotami od tamtej strony) pod podejrzany budynek. Podeszłam od zachodu pod południową, krótszą ścianę i rzeczywiście, wrzask psa dochodził z narożnego mieszkania na pierwszym piętrze. Drzwi balkonowe z jednej i drugiej strony (dwa balkony) były zamknięte, ale było uchylone okno i stamtąd słychać było tego psa. Wyglądało na to, że nikogo tam nie ma, ale za to baba, która akurat była na balkonie od zachodu w mieszkaniu na parterze, przeszła na balkon od południa (akurat tam, gdzie stałam) i rozmarzona zapatrzyła się w dal (pies wył cały czas, aż bebenki pękały)
Wobec tego, korzystając z tej okazji, zaczęłam rozmowę z tą babą, a dokładnie, to darłam się do niej tak, żeby mnie bylo słychać do 4-tego piętra i we wszystkich sąsiednich budynkach
No więc darłam się tak: "Co jest, kurde, z tym psem

Cały dzień słychać jazgot

Rano idzie człowiek do pracy - pies jazgocze

Po południu jazgocze bez przerwy, a wieczorem to samo

Przecież się, kurde, już żyć nie daje

"
Używałam tylko słowa "kurde", mimo, że posiadam dużo bogatszy zasób brzydkich słów (praca w Transbudzie dawno temu

), bo to była tylko osoba postronna
Baba spojrzała na mnie, a w jej oczach dojrzałam mieszane uczucia i powiedziała: " Oni trzymają go w klatce, bo hodowca niby tak im poradził, żeby tak robili, żeby im nie niszczył mieszkania".
Jak to usłyszałam, to zaryczałam na cały regulator: "W klatce

Hodowca

Przecież to się, kurde, nadaje dla TOZ-u

"
Baba ze smutkiem i rezygnacją wzruszyła ramionami, a ja poszłam naokoło budynku, żeby zobaczyć, czy czasem nie mają zepsutego domofonu, żeby sprawdzić numer mieszkania - byłam zdecydowana zglosić sprawę w KTOZ-ie.
Niestety, domofon działał, więc wróciłam do siebie. Wchodząc do mieszkania usłyszałam, że na zewnątrz zapanowała cisza, a w tej ciszy usłyszałam koniec rozmowy - jakaś baba mówiła do kogoś: "nie wiem, kto to był"
No i od piątku ani raz pies nie skowyczał, tyle tylko, że jakoś straciłam resztki sympatii dla wszystkich moich sąsiadów.