Wróciłam do domu i płakać mi się chce.
Cały dzień załatwiałam weta.
Wszystko było umówione i…. nikt mi nie chce pomóc.
Dosłownie dziś nienawidzę mojej rodziny.
Prosiłam siostrę, żeby pomogła mi złapać koty.
Wystarczy, żeby przytrzymała transporter…
To, mimo, że wiedzieli, że dziś zabieram koty do weta,
zrobili mi karczemną awanturę, bo jak przyszło co do czego,
to zmienili zdanie.
Usłyszałam, że: "niepotrzebnie stresuję koty i nie będą mi pomagać,
bo koty się boją wizyty u weta i to dla nich stres.
Że najpierw trzeba je oswoić, żeby się nie bały brania na ręce.
A fakt, że są chore i trzeba im pomóc, że uzbierałam pieniądze
i nic poza pomocą w przytrzymaniu kontenera nie chcę – jak grochem o ścianę
– bo kotki się stresują i nie ważne, że Smyk słania się na nogach,
że Szarce ropa leje się z oczu, a Uszatek, jak się go nie złapie
i nie wyleczy, to długo nie pożyje, bo infekcja go zabije.
To nieważne, bo kotki się stresują….
Próbowałam sama je złapać, ale one podnosić się nie dają.
Co mi się udało jakiegoś chwycić, to przy wkładaniu do kontenera
mi się wyrywał, bo kontenerek się przesuwał. - cała jestem podrapana.
Teraz to już wszystkie się pochowały i nie wiem,
czy pozwolą mi się jeszcze do siebie zbliżyć.
No i siedzę i placzę….
Tak się starałam, a odwrócili się ode mnie Ci, którym ufałam,
że mi pomogą.
I znów teraz muszę jechać do wetw i wszystko odwołać, bo on czeka.
Jutro przychodzi do mnie monitomi, to może mi pomoże, ale teraz nie wiem,
czy uda mi się znów załatwić ternim i czy rabat, który wenegocjowałam
dalej będzie aktualny.
No płakać mi się chce.