Kot ,którego należy niezwłocznie uśpic wygląda następująco:
- czyste, ciekawie patrzące oczy bez śladu wydzieliny i kociego kataru
-czysty nos
-czyste uszy bez świerzbu
-czyste futerko bez grzybicy
-chodzi, miauczy
-jest bardzo chudy i wygłodzony, ale je z chęcią, wręcz się domaga
-mruczy jak traktorek i przytula się do opiekuna
- ma luźną kupkę,ale żółtą, nie zieloną bez śluzu, bez krwi, nie cuchnącą....
Dlaczego należy go uśpić? Bo jeszcze przeżyje i trzeba będzie sie nim zajmować i wydawać na niego pieniądze.
Dodam,ze kot nie jest ( nie był) perski ani syberyjski ani nawet trzykolorowy, tylko zwykły pregowany burasek....
Komu zależy na życiu buraska?
Jadąc wczoraj wieczorem autem zauważyłam w kałuży na środku nienaprzeciwległego pasa kociaka. Siedział tam, a z naprzeciwka jechało auto. Jeszcze chwila,a nie zostałoby z niego nic...Zatrzymałam sie , wyskoczyłam , zabrałam na ręce kupkę nieszczęścia, oblepioną błotem. Maleńtas, jakieś 3-4tygodnie, wygłodzony, skóra i kości.
Kupiłam w pierwszym wiejskim sklepie puszkę i spróbowałam go nakarmić. Podałam na palcu jedzenie, rzucił się tak , że wbił mi ostre ząbki w palec, bo nie trafił do jedzenia.
Zabrałam go ze sobą, jechałam odpocząć na jeden dzień na wieś. Umyłam, rozgrzałam mając nadzieję,ze wyżyje.
Zrobiłam mu ciepłe posłanko w kartonie, butelkę z gorącą wodą, był bardzo wyziębiony. Nie miałam czym go karmić, puszkę zwymiotował, był chyba młodszy niż na początku myślałam.
Pobiegłam do sąsiadów i przyniosłam mleko dla niemowląt, bo akurat maja małe dziecko. Karmiłam strzykawką co 2 godziny całą noc. Najpierw wyszło z niego błoto, czarna maź, widocznie pił z tej kałuży. Potem po mleku luźna kupka,ale zółta. Nic dziwnego...Masowałam mu brzuszek, mruczał na cała kuchnię. Dziw,ze w takim małym ciałku było tyle głosu.. Rano zwymiotował jeszcze coś- jakiś kawałek czegoś i od razu poczuł się lepiej. Wyszedł sam z kartonika i przyszedł do mnie miaucząc, jeszcze niezbyt pewnie, ale to był chodzący szkielecik. Futerko mu wyschło, miał śliczne prążki, czyściutkie, jeszcze trochę niebieskie oczka, ciekawie patrzące na wszystko wokoło...Zero świerzba w uszach,żadnych zmian skórnych wyglądał na kota wyrzuconego z domu a nie na piwnicznego dzikusa.
Wiedziałam,że nie będę mogła w ciągu 2 najbliższych dni sie nim zająć, obdzwoniłam znajomych, ale cóż, wakacje, nikt nie chciał go wziąć...
Poradzono mi, żebym go oddała do TOZu, tam mieli się nim zająć...
Jechałam w upale do domu, 150km. Kocio w pudełku ale tylko przykryty gazą. Miał na tyle siły,że parę razy wylazł z tego pudła i zaczynał zwiedzać samochód. Widać było,że idzie ku dobremu...głaskałam mu łepek palcem jednej ręki, drugą prowadząc samochód. Uspokajał się i przysypiał.
W TOZie nie mogłam czekać w kolejce do weterynarza, bo musiałam pędzić do pracy. Pomyślałam, przyjdę po pracy, zobaczę jak się czuje...
Zaraz po moim wyjściu Turysta(tak go nazwałam) został uśpiony, bez dania jakiejkolwiek szansy, bez kroplowki, bez testów...