Własne dzieci Mamby są takie, mam wrażenie, delikatne, wiotkie,
a Whiskasik był zupełnie inny.
Tak mocno zbudowany, duży, silny, nigdy nie chorował.
Gdy Prakseda mi go przekazała dopiero otworzył oczka,
był młodszy od pozostałych kociąt o jakieś 10-12 dni, a mimo to prawie dorównywała największemu Sheridankowi.
I zawsze pierwszy do cyca się dopchał, nawet potrafił najmniejsze zepchnąć na bok.
Nie spodziewałam, że tak się jego losy mogą potoczyć.
Wiadomość przyszła jak grom.
A Malibu, taka drobniutka, chudziutka, chorowita, odpychana przez braci od mamy, potem miseczki trzyma się doskonale. Nawet ta obecna zaraza specjalnie jej nie dotknęła.
Doktorek kazał tuczyć przed operacją, to tuczymy. Tylko jakoś tak nam wychodzi, że wszystko w brzusio idzie. Więc wyglądamy jak bueczka na szczudełkach.
Ale z drugiej strony to może jej łatwiej złapać punkt równowagi, bo jakby mniej się teraz przewracała.
No i na odejście Malibu byłam psychicznie przygotowana. Weci mówili, że długo nie pożyje, na szczęście jak na razie mylili się. A Whiskasik!?...
