A tak w ogóle - to kupiłam Otiseptol.
Rzeczywiście jest kapitalny
A teraz do rzeczy:
We czwartek wybrałam się z samą Kasią (zrobił się nieoczekiwanie okropny upał i zdecydowałam, że Bisię zabiorę osobno), żeby sprawdzić, co z tymi dziąsełkami i zrobić badanie krwi, żeby zobaczyć, czy nie ma jakiś poważnych przyczyn tego stanu zapalnego (niewielkiego, ale jednak).
Wet, przed przystąpieniem do pobierania krwi, spytał, czy to ta dziewczyna, co go już kiedyś chciała pożreć

Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że za pierwszym razem owszem, właśnie tak było, ale ostatnio już nie, że Kasia była grzeczna, jak aniołek.
Wobec tego wet zabrał się do wygolenia Kasinej łapki i nawet mu się to udało, bo Kasia tylko nasyczała na niego. Kiedy jednak miał zamiar wbić igłę w wygolone miejsce (ja trzymałam Kasię) Kasia zaczęła się miotać i wrzeszczeć wniebogłosy. Wet przerwał próby wbicia igły i poszedł po pomoc, czyli pielęgniarkę, która była w szpitaliku na zapleczu. Następnie zorganizowaliśmy się tak, że wet trzymał Kasię za kark, pielęgniarka miała pobrać krew, a ja starałam się unieruchomić głowę Kasi, która wrzeszczała, rzucała się i starała się ugryźć kogokolwiek oraz wyrwać strzykawkę pielęgniarce z rąk.
Jako że moje ręce były najbliżej, Kasia zaczęła gryźć mnie. Pomyślałam, że lepsze to niż gryzienie weta lub pielęgniarki, bo jak ja będę gryziona, to oni szybciej uporają się z pobraniem krwi.
Biedna Kasia, która już od dawna gryzie mnie tylko powierzchownie, z niewiadomego wtedy powodu, nagle wpadła w istny szał. Wrzeszczała, szalała, płakała i miotała się tak, że przez chwilę wyglądało na to, że nie damy rady jej utrzymać. Chcąc wyrwać igłę z łapki, wyszarpała głowę z moich rąk i wtedy zobaczyłam, że mam całe ręce we krwi. Wszystkich nas na moment zamurowało. Ja nie czułam ugryzień na rękach i powiedziałam, że to chyba nie jest moja krew, bo nie wydaje mi się , żebym była pogryziona. Wet się zapytał, czy to czasem dziąsła się nie rozkrwawiły przy gryzieniu. Wydało mi się to raczej nieprawdopodobne, bo stan zapalny był niewielki i tylko przy tylnych zębach. Poza tym Kasia naciskała szczękami niezbyt silnie. W tym momencie Kasia otworzyła pyszczek, żeby nabrać tchu, a ja z przerażeniem zobaczyłam, że zamiast dolnego, lewego kła jest okrągła dziurka, z której leje się krew.
Powiedziałam wetowi, co zobaczyłam, że Kasi wyleciał kieł, a on mnie spytał, czy widzę, gdzie ten kieł jest, czy go czasem nie połknęła. Zaczęłam więc rozglądać się po stole i naokoło, na tyle, na ile było to możliwe, bo Kasia nadal szalała i starała się wyrwać igłę z łapki (krew ściekała dość wolno). Wreszcie utoczono z biednej Kasi wystarczającą ilość krwi i można było wpakować ją, wykończoną, dyszącą i zakrwawioną do transporterka. Ja umyłam ręce i dalej szukałam kła. Nigdzie go nie było widać i zaczęłam denerwować się jeszcze bardziej, byłam już totalnie roztrzęsiona. Wet i pielęgniarka zresztą też nie wyglądali zbyt przytomnie po tym wszystkim.
W pewnej chwili rzuciłam okiem na siebie i stwierdziłam, że cały przód bluzki (jasnej) mam oblepiony futerkiem Kasi i zakrwawiony, łącznie z prawym rękawem. Wyglądałam, jakbym brała udział w bójce kiboli. Zaczęłam się otrzepywać z sierści i wtedy nagle zobaczyłam kieł Kasi: był wbity w sam środek przodu bluzki.
Obejrzeliśmy go i okazało się, że nie wypadł, tylko się ułamał, na wysokości dziąsła. Wet stwierdził, że kieł już wcześniej musiał być osłabiony, pęknięty lub ukruszony, bo nie jest możliwe, żeby złamał się przy takim gryzieniu.
Z kolei, po zastanowieniu się, ja doszłam do wniosku, że kieł musiał się złamać zaraz na początku i gdy Kasia nadal mnie gryzła, to musiał się wbić w dziąsło i je pokaleczyć, stąd to krwawienie. Z kolei, z powodu bólu wywołanego przez to pokaleczenie, Kasia dostała takiego szału, jak nigdy dotąd
Kiedy wszystko już się wyjaśniło, Kasia dostała jeszcze dwa zastrzyki na ten stan zapalny ( i przy okazji - to skaleczone dziąsło) i mogłyśmy wrócić do domu.
Kasia uspokoiła się nadspodziewanie szybko, w domu obżarła się, opiła i poszła spać.
Wyniki badania krwi wyszły w normie, nie licząc odchyleń spowodowanych tym stresem.
A zęba na pamiątkę nie zabrałam i do dzisiaj mam wyrzuty sumienia, że przez moje fanaberie

biedne kocisko zostało bez jednego kła.
Chociaż myślę, że ten ząb pewnie wcześniej lub później i tak by się złamał.