Opiszę to historię kotki mojej Mamy, 14-letniej Mruni, która dochodzi siebie po zabiegu amputacji ogonka i czyszczenia kamienia nazębnego. Ponieważ dochodzi z trudem, nasz doktor wyjechał, a Mama nie bardzo ma się do kogo zwrócić, liczę na pomoc wszystkich, którzy mieli doświadczenie z kotami nerkowymi. Przepraszam z góry za wymiary postu, ale starałam się wszystko opisać dokładnie.
Mrusia przez większość życia nie wykazywała żadnych problemów zdrowotnych. Co jakiś czas miała ściągany kamień nazębny – ostatnio dwa lata temu – wtedy też przeszła sterylkę i wycinanie guzka na boku, który na szczęście okazał się tłuszczakiem (trzy różne zabiegi w odstępach czasu). Potem wszystko było w normie, ale w paszczy zebrał się okropny kamień, który przeszkadzał jej w jedzeniu (to ostatnie czyszczenie było niedoskonałe, na głupim Jasiu i tylko ją wymęczyło). Poza tym zaczęła niepokojąco często wymiotować. Mama udała się więc do lecznicy, ale powiedziano jej, że tak starych kotów się nie usypia. W końcu (początek grudnia) zrobili Mrukowi badania krwi, które wykazały lekko podwyższone parametry nerkowe (kreatynina 1,90, mocznik 77,60). Pan doktor potwierdził wtedy, że o narkozie nie ma mowy i kazał jej jeść renal.
Sęk w tym, że Mruk odmówił jedzenia wszelkich karm dla nerkowców – kamień przeszkadzał jej przy tym w gryzieniu i w efekcie kotek zaczął chudnąć. Po wizycie u kolejnego weterynarza Mama zaczęła podawać Mruni ipakitine, a od sześciu tygodni także aloes na wzmocnienie. W efekcie przedostatnie wyniki badań krwi na Śląsku, z kwietnia, to 71 mocznik (n.70) i 1,8 kreatynina (n.1,8 ).
Do tego wszystkiego na ogonku Mrusi pojawił się w grudniu guzek, który w okolicach Wielkanocy zaczął rosnąć i paprać się (była biopsja, która wykazała, że to niezłośliwy guz okrągłokomórkowy, który jednak trzeba usunąć).
Pomimo bardzo negatywnych opinii śląskich lekarzy, że kota przy takich wynikach nie można operować, zdecydowałyśmy się przywieść kota do Warszawy - do naszego pana doktora, do którego mamy pełne zaufanie i u którego leczymy nasze koty.
Po rentgenie klatki piersiowej i usg (żadnych przerzutów, wątroba i nerki zmienione w stopniu, który charakteryzuje się jako „zmiany starcze”) i powtórnych badaniach krwi (mocznik bez zmian, kreatynina skoczyła do 2,2), zdecydowaliśmy się 27 maja na zabieg.
Kicia miała narkozę wziewną, doktor amputował jej ogonek i wyczyścił zęby. Potem codziennie jeździliśmy na kroplówki (pierwszego dnia dożylne, potem podskórne raz dziennie) i antybiotyki. Okazało się, że do tego wszystkiego doplątało się zapalenie pęcherza, które leczyliśmy na bieżąco. Kicia po zabiegu dużo spała, ale powoli wracał jej apetyt. Jadła powoli i niedużo, jak przed operacją, ale jednak. Leki na pęcherz sprawiły też, że zaczęła sama robić siusiu do kuwety. Przez tydzień nie roiła kupy, ale po lewatywie i ten problem się rozwiązał. We wtorek, 2 czerwca, doktor uznał, że jest ok i kazał się stawić tylko na zdjęcie szwów. Ponieważ jednak Kicia po odstawieniu kroplówek czuła się gorzej i nie chciała jeść, a nawet raz zwymiotowała śliną, w czwartek i piątek podaliśmy znów podskórną kroplówkę i doktor zalecił, żeby w miarę możliwości powtarzać tę kroplówkę co drugi dzień przez dwa tygodnie, z dodaniem catosalu (1ml) i combivitu (1ml). Proponował mamie, żeby robiła to sama w domu, ale Mama się boi, zwłaszcza, że mieszka sama. Zbadaliśmy też krew i okazało się, że niestety wyniki skoczyły - mocznik na 77, kreatynina - 3,6. Doktor powiedział jednak, że jest raczej dobrej myśli i że badania trzeba powtórzyć za dwa tygodnie, bo tydzień po zabiegu to za wcześnie, żeby parametry się ustaliły na właściwym poziomie. Jego zdaniem jest szansa, że za te dwa tygodnie wyniki mogą być lepsze. Co do jej samopoczucia, mówił, że trzeba poczekać, aż Mrunia wróci do własnego domku, gdzie nie będzie zestresowana obcym miejscem (mieszkała z Mamą u Cioci przez ten tydzień). Poza kroplówkami Kicia ma dostawać ipakitine i ziołowy środek lekko moczopędny - phytophale. Do tego convalescenece, bo ma jeszcze ranki w pyszczku po usuwaniu kamienia i kilku zębów.
Mama wczoraj wróciła z kotem na Śląsk. Mruk faktycznie w domu ożył, zachowywała się wczoraj żwawiej i normalniej niż w Warszawie, a nawet trochę poprawił się jej apetyt – zjadła trochę surowej wołowiny. Na ipakitine i convalescensa zareagowała bez entuzjazmu.
Dziś rano Mama pojechała do lecznicy niedaleko domu, gdzie nieznany jej pan doktor powiedział, że:
1) wyniki Mruka nie są podwyższone, jak powiedział nasz doktor, ale bardzo złe. Brak apetytu może być, jego zdaniem, spowodowany właśnie tymi fatalnymi wynikami.
2) kroplówek nie ma sensu robić, o to tylko stres dla kota. Po czym sam walnął kroplówkę ze strzykawki (!)
3) jeśli boli ją w pyszczku, to na pewno z powodu wrzodów, które pojawiają się przy zaawansowanej mocznicy (nie zajrzał nawet do pyszczka)
4) to, czy kot przeżyje, zależy od tego, czy będzie jadł karmę dla nerkowców.
Mama jest w panice, ja przez telefon niewiele mogę zrobić, a mój doktor wyjechał na urlop. Sęk w tym, ze w okolicach domu nie mamy żadnej zaprzyjaźnionej lecznicy, a na powrót naszego doktora, który może coś radzić telefonicznie, trzeba będzie poczekać jeszcze 2 tygodnie.
W związku z tym chciałam zapytać, co o tym myślicie i przede wszystkim, czy takie wyniki naprawdę oznaczają fatalny stan nerek?
Co robić z kroplówkami? Mama sama ich na pewno nie poda, więc co jest gorsze dla kota - kroplówka w lecznicy i stres czy spokój bez kroplówki?
Piszę chaotycznie, ale strasznie się martwię i nie wiem, co robić. Mrunia na pewno nie zachowuje się jak zdrowy kot – dużo śpi (tak niby zawsze miała), i martwi nas ten brak apetytu. Przed operacją Mama ze spodeczkiem goniła ją po domu, żeby kicia zechciała jeść – i sukcesem byłą malutka puszeczka pasztetu gourmeta dziennie (nic innego nie chciała).
Moim zdaniem trzeba by się trzymać zaleceń naszego doktora i zbadać krew za dwa tygodnie, ale mamy mętlik w głowie. Dziękuje z góry za wszystkie porady,
Marysia