Lało wczoraj przeokropnie, ale wieczorem jakoś deszczyk zrobił sie taki mizerny.
Poszłam zatem z wielką ochotą na swój obchód i jak to zwykle bywa, wtedy kiedy człowiek myśli, że wszystko jest fajnie, to ci wyleja na głowę kubeł zimnej wody.
Oczywiście lis się znowu pokazuje i moja "ukochana" sąsiadka zrobiła mi wykład, że daję kotom jeść i dlatego lis tu przychodzi ( co prawda to prawda) i żebym robiła to gdzie indziej (tylko gdzie?), bo lis jeszcze wskoczy jej na balkon i ją urządzi( ? ).
Jesetm winna wszystkiemu złemu co się dzieje, bo to wszystko przez te koty.
A to jeszcze odpowiadam za to, że są szczypawki i łażą po balkonach, że na klatce schodowej na parterze jest stale nasikane, to winna ja jestem, bo to moje koty schodzą z czwartego piętra specjalnie po to, żeby tam się wysikać.
Dobrze, że nie posądzane są te bezdomne, choć one odpowiadają za to, że inna z kolei sąsiadka ma pchły na balkonie i skaczą jej po nogach.
Czego ten naród nie wymyśli jeszcze?
Chodzę karmić już czwarty rok i nie mam i nie miałam ani jednej pchły, ale do takich tumanów nic nie dociera. Są zawsze wszystko wiedzący lepiej.
IM BARDZIEJ POZNAJĘ LUDZI TYM BARDZIEJ KOCHAM ZWIERZĘTA
Zawsze będę powtarzać tę maksymę.
No i dobrze, skończyło się uświadamianie, drzwi zostały zamknięte z hukiem, a ja zostałam żeby uganiać się z lisem, bo niestety chodził i chodził i udało mu się coś ukraść. Zatem i koty wczoraj się za bardzo nie pożywiły.
I właśnie ze względu na takie sytuacje, pod taką presją otoczenia odchodzi ochota na wyjście z domu, stres paraliżuje, ale co trzeba się przemóc i wyjść.
Torba na ramię i idę w dalszą drogę. Nie odeszłam parę kroków, słyszę jakiś rumor.
Wracam i podglądam zza węgła, sądząc, że to właśnie "droga" sąsiadka czymś rzuciła w koty. Ale nie. To mój "przeuroczy" TZ, uświadamiany przeze mnie tysiąc razy, że balkon należy zamykać, bo Lucynka łazi po barierce, otworzył sobie łaskawie drzwi bo mu poty wyszły ( hi, hi, andropauza

) i niestety to Lucynka spadła z takim hałasem.
Przeleciała koło mnie, ale ja myślłam, że to Kropek przestraszony ucieka. A tu patrzę, a wybiega z rozwianym włosem TZ, więc już wiedziałam o co chodzi.
Oczywiście TZ obwinił mnie o to , że Lucynka zechiała nauczyć się latać.
Do pierwszej w nocy chodziłam, szukałam. Ani śladu po Lucynce.
Myślę sobie coś ostatnio dobry los zapomniał drogi do mojego domu.
Ale wpadła mi do głowy jeszcze myśl, ze może wskoczyła na drzewo, skoro przeżyła upadek. Jest więc w ogromnym stresie i mimo nawoływań nie reaguje.
Strzał w dziesiątkę. Wypatrzyłam ją na drzewie. Bożę, co za ulga. TZ oczywiście świecił na nią latarką i tak jej nie widział. Nie chiała wogóle zejść, a drzewo trochę trudne dla człowieka do wspinaczki. Zadzwoniłam do SP, a oni mi powiadają, że owszem sytucja nietypowa, ale po nocy to oni drabiny nie rozstawiają.
Opadła mi szczęka. Schodzę na dół, a TZ siedzi już na drzewie i ją ściąga.
No i jest mała dupelka, wystraszona, chowa się jeszcze po kątach, ale juz przychodzi do miaziania.
No i teraz nie wiem co robić? Jak zabezpieczyć balkon ? Nie mam pojęcia. A przede wszystkim są to pieniądze, których niestety na razie nie mam. Bo jest w Warszawie men, co robi takie rzeczy, ale tylko na terenie Warszawy. Żeby go tu ściągnąć musiałabym nająć samochód i to pierwsza wizyta coby wymierzyć, druga żeby już zrobić.
Prędzej chyba Lucynka nauczy się, że fruwanie nie przynależy do kociego rodu.
Oj się narobiło. Może bozia da, wygram w totka i wtedy dopiero moje koty będą miały super kociarnię.
Hm, pomarzyć dobra rzecz.
