Wchodzę dziś rano do kuchni, a tam posłanko rozwłóczone po całej podłodze, kuweta i okolice wyglądają jak po burzy piaskowej, na środku kuwety leży piłeczka z dzwonkiem, na podłodze futrzana mysz wyzionęła ducha po ciężkich torturach, a Bodzio w najlepsze bryka po blacie szafki.

Na mój widok śmignął pod kuchenkę.
Mała chwilka radości, bo generalnie mamy regres.
Bodzio już prawie nie korzystał ze swojej kryjówki, teraz wbiega tam bardzo często.
Myślę, że zabiegi, które mu funduję również przyczyniają się do tego, ale nie tylko.
Rana po łapce już zagojona, porasta futerkiem, a rozdygotane serduszko długo jeszcze będzie wracać do formy.
Wszystko jest dobrze, Bodzio tuli się, mruczy, że aż ćwierka i nagle jednym susem wskakuje pod kuchnię rozdygotany, przerażony, żali się i płacze jak skrzywdzone dziecko, że serce pęka. Syczy i paca łapką. Czasem nie da się dotknąć, wtedy go zostawiam w spokoju, czasem pozwala się głaskać i powoli uspokaja.
Trudno sobie nawet wyobrazić, co się tam kłębi w tej biednej głowie. Trzeba dużo, dużo czasu i wielkiego spokoju, żeby te gorsze rany się zagoiły.
Chciałabym go już zaszczepić jak najszybciej. Mam nadzieję, że uda się to już w środę. Izolacja wcale Bodziowi nie służy. Kiedy robię coś w kuchni, zostawiam drzwi otwarte, żeby reszta mogła zaglądać do Bodzia w sposób kontrolowany. Ale nie trwa to zbyt długo. Zwłaszcza w tygodniu, kiedy Bodzio spędza cały dzień sam.
Na razie odrobaczamy się. Dziś i jutro Milbemaksem. Wytłucze w Bodziu wszystko złe i chłopak będzie jak nowy. Następna runda za trzy tygodnie i obejmie wszystkich.
W poniedziałek, mam nadzieję, skończymy zakraplanie oczu i już nie będę „pani samo zło”, dręcząca biednego kota. Będzie trochę z górki.