
Po pierwsze wolnożyjące miejskie koty przychodzą na stołówkę w określonych porach. Poza porą karmienia są raczej trudnouchwytne, wiec można spędzić dłuuugie godziny czatując bezowocnie z klatką łapką.
Po drugie, ale niemniej ważne - o tej porze szczególnie - łapiąc w dużym stadzie można omyłkowo złapać kotkę karmiącą (bardzo trudno na miejscu obejrzeć sutki spanikowanej kotce, szalejącej w klatce) co może skonczyć sie śmiercią kociąt.
Po trzecie, można złapać zwierzaka już wysterylizowanego, narazając go na niepotrzebny stres
Po czwarte, koty mają swoiste upodobania kulinarne, co jest skutkiem jednolitej diety karmicielskiej. Np. stada, które nie tkną tunczyka lub surowej piersi(koty karmione od lat nerkami) lub vice versa. I nasza przynęta może nie zadziałać. Zaobserwowałam to wiele razy.
Dlaczego tak się dzieje?
Możliwe, że w taki sposób instynkt chroni je przed 'zatrutym' 'niepewnym' pokarmem? Karmiciel wie, co kotom smakuje, co sprawi, że będą na tyle chętne i zdesperowane, że wejdą do klatki
Oczywiście z punktu widzenia prawnego, koty wolnożyjące nie są własnością karmicieli.
Ale teoria swoje, praktyka swoje. Na pocieszenie dodam, ze panie z Jasnodworskiej przychylniej patrzą na wspólpracę ze mną, niż to miało miejsce 2 lata temu
No to sobie pogadałam.

