Jożik znów nam się rozchorował

Wstajemy rano, do pracy trzeba gnać, a małemu mało oczko nie wypłynie. Spuchnięte, zaropiałe, policzek zapuchnięty - szok. Mąż zwolnienia wziąć nie może, u nas w szkole pomór i nauczycieli brak, mi zlecono na dziś 11 lekcji (z wieczorówką), a kocurek niczym bania. Ja w panice, Piotrek też. Na szczęście miałam w domu dicortineff. Zakropiłam. Po dwie krople. Mąż miał się zwolnić, gdy tylko nadarzy się sposób i pędzić do weta. Ale... zeszło. Zeszła opuchlizna z pyszczydła, ze spojówek, minimalnie tylko kocurek oczko mruży. A co się nerwów najadłam to moje. 11 lekcji prowadziłam tylko z myślą o tym, jak to moje dziecko specjalnej troski sobie radzi...
W efekcie nie wiem, od czego to było. Może żwirek dostał się do ślepka, może dzwoniec się uderzył. Właśnie widzę, że Mirmił nauczył Jożika skakać z najwyższej półki drapaka. Wystarczyłoby, jakby gamoniek uderzył się o półkę spod spodu, bo te szaleństwa na razie dość niezgrabnie mu wychodzą.
Osiwieję z nimi...