Możecie mi nie wierzyć, ale miałam taki tydzień (łącznie z wczorajszą niedzielą), że nie byłam w stanie nawet kilku minut posiedzieć przy komputerze.
W poniedziałek byłam w Warszawie na pogrzebie - wyprawa ta z wielu powodów wykończyła mnie fizycznie i psychicznie - a przez następne dni każdą wolną chwilę spędzałam na rozmowach telefonicznych w sprawach związanych z problemami, jakie pojawiły się w związku z tą śmiercią. Było to także wyczerpujące w najwyższym stopniu, tym bardziej, że moje możliwości działania w tych sprawach są właściciwie żadne.
We czwartek byłam z Kasią u weta - na drugiej serii zastrzyków.
W piątek wyglądało, że Kasia zdrowieje.
W sobotę zmobilizowałam resztki sił, żeby wreszcie zrobić pranie, sprzątanie itp.
W niedzielę rano moim oczom ukazała się Kasia, zasmarkana i smętna tak, jakby w ogóle nie była leczona. W związku z tym o 9.30 wybrałam się sama do lecznicy, czynnej w tym dniu od 9 do 12. Gdy dotarłam na miejsce o 10.05, ujrzałam tłum kłębiący się także na zewnątrz, przed wejściem - inna sprawa, że w tej lecznicy właściwie nie ma poczekalni. Są tylko 2 krzesełka u stóp schodów (lecznica mieści się w suterenie), tuż przy wejściu do gabinetu. Trzy inne kszesełka są dostępne w sklepie zoologicznym obok, ale w niedzielę sklep jest zamknięty, co drastycznie ogranicza dostępną przestrzeń.
Kłębiący się tłum właścicieli i zwierząt (wymioty, biegunki, niedowład tylnych łap, pogryzienie przez kuny itp. itd.) był efektem tego, że jakiś ciężki przypadek zajął wetowi 2 godziny. W związku z tym ja weszłam do gabinetu o 12.20 (podwójna stawka po godzinach przyjęć), po ponad dwugodzinnym czekaniu na stojąco, najpierw na zewnątrz, a gdy zaczął padać deszcz (nie wzięłam parasola) - na schodkach w środku.
Na szczęście dostałam potrzebne leki: Ronaxan, maść do oczu oraz antybiotyk i środek na wzmocnienie odporności w strzykawkach do zrobienia zastrzyków podskórnych - w desperacji oświadczyłam wetowi, że potrafię to zrobić (kiedyś takie zastrzyki robiłam człowiekowi).
W domu byłam z powrotem o 13.30 - prawie nieprzytomna z głodu, bo rano zjadłam byle co, żeby wyjść jak najszybciej. Najpierw więc trochę zjadłam i zaraz potem przystąpiłam do zrobienia zastrzyków Kasi.
Ale jak zobaczyłam te igły, jak podfutrowana tłuszczykiem i futrzasta skórka na karczku Kasi zaczęła wyślizgiwać mi się z palców, jak Kasia zaczęła oglądać się przez ramię z niepokojem, żeby sprawdzić, czym właściwie wywijam jej koło głowy - poddałam się. Schowałam strzykawki z powrotem do papierowego woreczka, w którym je dostałam i schowałam do szafki. A Kasia dostała Ronaxan, maść do oczu oraz pastę i tabletki multiwitaminowe na wzmocnienie ogólne i odporności. Po tym wszystkim po prostu padłam i leżałam bezmyślnie, a potem musiałam upieścić wszystkie koty i przygotować się do nowego tygodnia.
We czwartek kolejny wyjazd do weta - może te zastrzyki jeszcze przydadzą się do czegoś. A Kasia, na szczęście, już wyraźnie czuje się lepiej, nawet w nosku przestało jej furczeć.
To już koniec tego thrillera, nawet nie miałam ochoty porobić nowych zdjęć
Dziękujemy Wam za to, że o nas pamiętacie i pozdrawiamy Was gorąco. Dziewczyny do pozdrowień dołączają całuski
