Pisałam o tym na innym forum, ale tam nie potrafią mi nic doradzić. Historia wygląda tak:
Mam 3 koty. Od jakichś 2 lat przychodził do nas czwarty kot, bezdomny. Wyglądał strasznie - zaropiałe oczy, kichający, kaszlący, z "łupieżem", ale przy tym bardzo, bardzo przyjazny. Dokarmialiśmy go w zasadzie codziennie, dawaliśmy pić. Nie nocował u nas, bo baliśmy się że zarazi nasze koty. Poza tym nie chcieliśmy czwartego kota. Ewentualnie pozwalaliśmy mu spać w korytarzu, zwłaszcza gdy było zimno. Czasami znikał na kilka dni, ale zawsze potem wracał. Nasza sytuacja finansowa jest raczej kiepska, mimo to postanowiłam pojechać z nim do weterynarza. Wyłożyłam pieniądze mimo że nie pracuję (studiuję). Lekarzowi powiedziałam że on nie jest mój, ale nie chciał prowadzić leczenia bezpłatnego. Lekarz stwierdził że kot ma koci katar i nadżerki w pyszczku (to prawda, on strasznie "płakał" gdy jadł, staraliśmy się dawać mu więc jedzenie zrobione na "papkę"). Dostał leki. Przez 2 tygodnie podawaliśmy mu zastrzyki a także zakraplaliśmy oczy.
Kotu polepszyło się chwilowo, ale potem znów był bardzo chory. Na dalsze leczenie nas nie było stać. Pytałam weterynarza o jakieś Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, ale powiedział że takie Towarzystwo nie zajmuje się bezdomnymi zwierzętami, tylko takimi które mają dom, ale są źle traktowane. Zapytałam więc czy ktokolwiek się interesuje takimi zwierzętami, pytałam kogo prosić o pomoc. Nie wiedział, ale poradził zadzwonić do schroniska.
Tak też zrobiłam. Jakaś nieuprzejma kobieta powiedziała że owszem, mogą go wziąć, ale go uśpią. Zakończyłam więc rozmowę, zadzwoniłam znów do weterynarza który był oburzony i powiedział że schronisko ma obowiązek przyjąć wszystkie koty, nawet chore, i je leczyć a nie zabijać.
Zadzwoniłam ponownie do schroniska, tam po bardzo niemiłej wymianie zdań kobieta (jak się okazało ich księgowa) dała mi do telefonu kierownika, który zgodził się przyjechać po kota. Przyjechał następnego dnia, był raczej niemiły, powiedział że byłam niegrzeczna i "sprowokowałam pracownicę". Powiedziałam mu że jeśli go wyleczą, to możemy go zabrać z powrotem, bo pewnie i tak nie zostanie adoptowany (wg weterynarza miał ok. 5-6 lat). Powiedziałam że nawet jeśli nie będą potrafili go wyleczyć - także go weźmiemy. Ale odpowiedział że koci katar to pikuś, że wyleczą go. Delikatnie go zaszantażowałam, że jeśli z kotem stanie się coś złego - ja tego nie zostawię. Obiecał, że na pewno go nie uśpią. Umówiłam się z nim że od czasu do czasu zadzwonię, a po kilku tygodniach go zabiorę, jeśli nikt go nie weźmie. Na "pożegnanie" dałam mu jeszcze kilka puszek karmy dla kotów. To było 23 grudnia.
Dzwoniłam tam co kilka dni, zawsze niestety miałam "przyjemność" rozmawiać z tą wstrętną babą, która mówiła dość nieskładnie - że "trochę go leczą", ale że wciąż jest chory, że jest stary, schorowany, ale że oczywiscie będziemy mogli go zabrać. Wciąż mówiła "proszę zadzwonić za tydzień, za tydzień, jeszcze nie, jeszcze nic nie wiem". Tydzien temu znów powiedziała że mam zadzwonić za tydzien, kot pewnie będzie już wyleczony.
Zadzwoniłam dziś, baba powiedziała "dam kierownika" - już wtedy wiedziałam że coś jest nie tak.
Kierownik oznajmił mi, że kota zabrali jacyś ludzie, którzy chcieli przyjaznego i miłego zwierzaka. Poprosiłam o adres lub telefon do nich by sprawdzić czy mówi prawdę - nie chciał podać. Powiedział też że nie prowadzą karty zdrowia kotów. Słowem - nie potrafił (nie chciał) mi w żaden sposób udowodnić że mówi prawdę. Jego i tej ich księgowej "zeznania" się bardzo różniły, bo on twierdził że kot był już wyleczony, zaś ona mówiła że nie.
Moim zdaniem go uśpili i kot już dawno leży zakopany gdzies w ziemi. Nie rozumiem dlaczego? Przecież zaoferowałam że mogę go zabrać, jeśli go nie wyleczą lub jeśli nikt go nie weźmie.
W pierwszym odruchu chciałam dzwonić nawet do lokalnej prasy, ale mama mi uświadomiła że właściciel schroniska to osoba znana w mieście, prawa ręka burmistrza i może nam bardzo zaszkodzić jeśli go oczernimy. Ale ja mu po prostu nie wierzę - kto zabrałby do domu chorego, starego kota, skoro wokół dużo młodych i zdrowych?
Schronisko to jest jedyne w okolicy i na moje, 30-tys miasto, oraz okoliczne wsie mają w schronisku tyko niecałe 30 kotów. To bardzo mało. Co się dzieje z resztą? Pewnie zabijają, czego dowód miałam w pierwszej rozmowie z księgową.
Czy mogę zrobić cokolwiek? Jakoś sprawdzić czy mówi prawdę? Czy faktycznie on nie ma prawa mi podać nr telefonu ludzi którym podobno dał kota? Czy to prawda że nie prowadzą kart zdrowia? Nie potrafię odpuścić. Czuję się strasznie oszukana i nie mogę sobie poradzić z wyrzutami sumienia, czuję się jakbym to ja oddała tego kota na śmierć. Nikt nie chciał mi pomóc.