Smutno mi i przykro. Już któryś raz Mirmiłek pokazał, że ktoś musiał na niego bardzo krzyczeć, gdy coś zbroił.

Ostatnio leżał sobie grzecznie na stercie papierów i gdy poruszył łapką, papiery niemal bezszelestnie rozsunęły się po podłodze. Mirmiłek, zaczął uciekać, wbił się w kąt pokoju, gdzieś za meblami, a gdy podeszłam zdrętwiał ze strachu. Pierwszy raz widziałam tak wystraszonego kota. Przytuliłam, wygłaskałam i położyłam z powrotem na tych papierach. Już się nie bał, zatem to nie papiery i nie ich szelest tak go wystraszyły. Bał się mnie.

Przed chwilą, to samo. Rozwinął kabel od ładowarki i ta spadła z niskiej półeczki, naprawdę nie czyniąc wiele hałasu (zresztą, miś nawet odkurzacza się nie boi). Tym razem wylądował w kącie w innym pomieszczeniu.
Znów przyniosłam go na miejsce "katastrofy" i znów nie bał się ani ładowarki, ani kabla. On się bał bałaganu, bał się sytuacji. Ktoś MUSIAŁ na niego krzyczeć i go sztorcować, i wiem, że z pewnością nie był to mój mąż, bo on pozwala kotom na wszystko.
No tak mi Mirmisia żal, że nie wiem. Aż mnie brzuch rozbolał.
Czesio i Jożik przestały się prać, tulą się i kochają, a wet powiedział, że poczekamy z kastracją do zelżenia mrozów. Zwłaszcza, że pod samą lecznicę nie da się podjechać autem.