Jeszcze w osobnym poście chciałam zapytać o radę.
Wczoraj odwiedziłam poprzednią stajnię.
Jak może pamiętacie, był tam Januszek, bury kocurek.
Tylko, że on był "konkurencji". Koledze zachciało się w stajni mieć koty na myszy i przywiózł sobie od jakiegoś proboszcza 2 czarne kocurki.
W zasadzie od razu kichające.. koty już jakieś 2 miesiące tam są.. mają ładne futerko..
jeden jest niestety nadal dziki i nie daje się dotknąć.. przypuszczam, że nikt tam się nie dwoi i troi, żeby zdobyć jego sympatię. Mogę podejrzewać, że kontakt się ogranicza do karmienia..
Drugi jest bardzo pro ludzki, wczoraj mi się wspiął po nogawce na ręce
bardzo miły czarny kotek. tylko... bardzo smarkaty
mówią, że dostał jakiś antybiotyk w zastrzyku, ale chyba na tym się skończyło

kolega który je karmi, na moje pytanie czy je leczy, stwierdził, że słyszał, że tabletkami w jedzeniu tego nie wyleczy...
Ogólnie ma jedno oczko trochę zaropiałe (nie mocno) i gluty mu wystają z nosa.. wygląda jak niezbyt jeszcze zaawansowany kk..
Kolega nie wydaje się nic robić, choć przypuszczam, że gdybym mu dała leki, lub choć pomysła, to by wcielił leczenie w życie.
Do koni i psów serce ma, ale nie mam do niego zaufania jak chodzi o koty stajenne..

na tyle go nie znam, a jego żarty mi się nie podobają..
Klimaty stajenne jak wiecie są mi bliskie, ale wg mnie stajnia i koty razem to średni pomysł.. oczywiście nie wszędzie.. ale o wypadek nie trudno, a wiadomo, że dla koniarza, to nie kot tam jest najważniejszy. dlatego trudno mi się tam teraz jeździ, widząc te osmarkane koteczki plączące się pod nogami... koni
koledze zagroziłam, że jak będę widziała, że kotom się dzieje źle, to je ukradnę

i tak sobie myślę, czy faktycznie nie lepiej było by na parę dni wziąć tego smarkulca.. choć najpierw wolałabym spróbować leczenia na miejscu..
po długim wstępie pytanie - czym się leczy takie koty? niekoniecznie dziczki, ale .. przebywające na podwórzu???
Ktoś ma doświadczenia???