Wydawało mi się, że jak mnie wypuszczą z pracy o 12.00 to będę miała tyyyle czasu.

Nic bardziej mylnego.
Z tego wszystkiego zaspałam na umówione wieczorne spotkanie.

Siostra obudziła mnie dopiero telefonem. Uporczywym telefonem. A przecież jak już zasnęłam, to mogłam się wyspać.
No nic to.
W domu wszystko leży odłogiem. Ale juutro mam wooolne.

A w niedzielę jadę odebrać tego oto kawalera od Kordoni.
Dzisiejszy wysiłek opłacił się, bo mam w końcu sprawny telefon [a nie obgryziony przez Tilę

i z baterią nieodporną na temp. poniżej +15st] i przecudnie wygodne buty. [Jesień zaczęłam w koszmarnie niewygodnych butach, które na dodatek wzbudzały powszechne zainteresowanie swym wyglądem

nawet u mojego weterynarza.

] Nie ma to, jak odebrać wypłatę!
Orzech wycałowany od wszystkich cioć - kręcił nosem, nieco zniesmaczony tymi wylewami czułości. Ale efekt tego miętolenia jest taki, że śpi ze mną - oczywiście na mojej poduszce. W sumie, chyba mu się spodobało.
Towarzystwo rozbrykane i wiecznie głodne.
Po południu wpadłam w panikę, bo nie mogłam się doliczyć kotów, a wydawało mi się, że słyszę miaukanie na korytarzu. Musiałam odhaczać wg listy, bo liczenie sztuk mi nie wychodziło.
No i tak to. W niedzielę jadę po rudasa.
A w przyszłym tygodniu Światełko chyba wreszcie trafi do swojego domu.
