Wchodząc do sieni omal nie potknąłem się o stertę paczek i paczuszek piętrzących się pod ścianą.
- Prezenty gotowe – powiedziała Bajanna mruczały uśmiechem, który sprawił, że jeszcze bardziej stała się podobną do szmacianej lalki.
- Problem w tym – rzekła babcia Tekla wyłaniając się z pełnej zapachów kuchni, – że dzieci przyjechać mogą dopiero po świętach.
- Pieniądze, wszystko rozbija się o pieniądze – dodała Kociama zrzucając Maciejka z przygotowanego dla mnie krzesła.
Maciejek uśmiechnął się wyrozumiale i trącił mnie nosem.
Usiadłem na krześle i spojrzałem na Bajannę.
- Bardzo proszę – Bajanna postawiła przede mną kubek gorącego mleka i spodeczek miodu.
Miód intensywnie pachniał upalnymi, lipcowymi dniami i miał kolor mlecznej żywicy, jaka nieraz zastygała na rdzawych pniach sosen.
Wspomnienie lata stało się tak intensywne, że prawie usłyszałem brzęczenie pszczół.
- Prezenty możemy przesłać pocztą – powiedziała Babcia Tekla.
- Albo może zawieźć je Wnuk, pod warunkiem, że samochód nie rozsypie się po drodze – rzekła Kociama.
Z moich wspomnień wyłonił się obraz koni brodzących po kolana w soczyście zielonej trawie.
- Mam! – Zawołałem tak głośno i niespodziewanie, że Maciejek najeżył sierść i parę razy prychnął.
Oczy wszystkich skierowały się w moją stronę.
- To bardzo proste – powiedziałem. – Jeżeli dzieci nie mogą przyjechać do nas, my przyjedziemy do nich…
- Jak to? – Zawołały chórem Bajanna i Kociama.
- Tak to – odparłem. – Jerzy ma konie. A ja wiem, gdzie zapodziały się jeszcze jakieś sanie.
Milczący dotychczas Wincenty klasnął w ręce.
- Aniu – zwrócił się do Bajanny – jest jeszcze trochę czasu, więc przygotujesz odpowiednie stroje…Burmistrz akurat nada się na Świętego Mikołaja, pana Kleofasa przebierzemy za skrzata…
- Raczej rozbierzemy z czapki i rękawiczek – dobiegło spod stołu.
Zignorowałem uwagę i sięgnąłem po następne ciastko.
Pożegnawszy przyjaciół udałem się za miasto, w stronę, gdzie znajdował się dom Jerzego. Co prawda w dalszym ciągu trudno było mi określić mianem domu dwuizbową komórkę, w której mieszkał Jerzy, ale było w niej zacisznie i ciepło, i chociaż dym z żeliwnego piecyka przedostawał się przez szpary w kominie i od czasu do czasu gryzł w oczy miło siedziało się na starej, drewnianej ławie ćmiąc fajeczkę.
- Zabroniła mi palić – powiedział Jerzy wyglądając przez szparę w firance i upewniwszy się, że na podwórku nie ma Babci Tekli wyjął pudełko z tytoniem i fajkę.
Posiedzieliśmy chwilę w milczeniu, a kiedy fajki wygasły opowiedziałem Jerzemu Jerzemu pomyśle, na jaki wpadłem.
Jerzy uniósł w górę krzaczaste brwi i potarł dłonią czoło.
- Jest pewien problem – powiedział po chwili.
Skinąłem głową.
- Nie bardzo lubię…zabawy z dziećmi – wyjaśnił.
Wstał i nalał herbaty do stojących na stole dwu nieco obłupanych, emaliowanych kubków.
- Zanim tu przyjechałem – powiedział – pracowałem jako klaun. Pracowałem z dziećmi. Wynajmowano mnie na urodzinowe przyjęcia, gdzie musiałem bawić gości, którzy wcale nie chcieli się bawić…Potrzebowałem pieniędzy.
- Rozumiem – odpowiedziałem, – ale ręczę, że to są zupełnie inne dzieci.
- Możliwe – Jerzy głośno przełknął łyk herbaty.
- Myślę – powiedziałem, – że nigdy nikt nie robił im ani urodzinowego przyjęcia, ani nie próbował ich bawić…
Jerzy wstał i kilka razy przemierzył niedużą izbę.
- Poza tym – wtrąciłem niewinnie – Beata rada pana zobaczy…
Na twarzy Jerzego pojawił się cień uśmiechu.
- Mnie? – Zapytał. – Takiego starego, smutnego…klauna?
Wzruszyłem ramionami.
- Są rzeczy, co, do których trzeba się samemu przekonać – powiedziałem. – Ale jeżeli pan się boi prawdy… To była tylko propozycja.
Sięgnąłem po kubrak, i nim Jerzy zdążył cokolwiek powiedzieć wyszedłem zamykając za sobą drzwi.
- Niech mi czapka spadnie – mruknąłem pod nosem, – jeśli nie pojedzie…Niech mi czapka spadnie w samym środku miasta.
Przycupnięta za płotem Miaulina zachichotała i jak błyskawica pobiegła ośnieżonym polem.
W drodze powrotnej zajrzałem do walącej się szopy, gdzie dawno temu zauważyłem dwie pary sań. Nie wiedziałem wprawdzie, do kogo należała owa szopa, ale sanie stały w niej nadal przyrzucone starymi szmatami z noskami płóz zawadiacko zadartymi do góry.
Zakrzyknąłem z radości, podskoczyłem w górę i wywinąłem, niby młodzik, parę koziołków.
A potem, co sił w nogach popędziłem w stronę miasta.
Wbiegłem do parku i byłby pobiegł dalej, gdyby w kępie sterczącej spod śniegu trawy nie poruszyło się coś niewielkiego.
- Ojcze! – Zawołałem zdumiony.- Co tu robisz?
- Czekam na ciebie – odpowiedział ojciec.
Pomogłem mu wygramolić się z ukrycia i schować za połą mojego kubraka.
- Słyszałem – powiedział, - że ostatnimi czasy zadajesz się…hm, z kimś, z im nie powinieneś się zadawać…
- A…- mruknąłem. – Pewnie chodzi o Sralę…?
- W rzeczy samej – odpowiedział ojciec. – Rodu szlachetnego on co prawda jest, ale…
Westchnąłem.
- Matka kazała mi cię przestrzec – dokończył ojciec z wyraźną ulgą, a kiedy przysiadłem na drewnianej ławce zmiótłszy z
- Skoro już powiedziałem, com miał powiedzieć – rzekł – łyk wina nam nie zaszkodzi…
Mile rozgrzani winem uśmialiśmy się do łez ze zdarzeń, jakie miały miejsce we wsi, a kiedy w e flaszeczce pokazało się dno wspólnie zaśpiewaliśmy diabelskiego oberka, aż echo niosło po parku…