» Nie wrz 28, 2008 18:23
Obudziła mnie świdrująca w uszach cisza. Nikt nie chichotał za ścianą, nikt nie zbiegał z łomotem w dół drewnianych schodów, a przez uchylony lufcik nie dobiegały kuchenne zapachy i brzęczenie talerzy.
Przetarłem oczy i uniosłem się na posłaniu.
Było tak cicho, że usłyszałem jak pierwszy tego roku kasztan wypada z kolczastej skorupki i toczy się parkową alejką.
Zrozumiałem, że dzieci wyjechały do miasta wczesnym rankiem i poczułem, jak ogarnia mnie smutek.
Ubrałem się i wyszedłem na korytarz. Prosto pod moje nogi, niby biały motyl sfrunęła kartka papieru, którą ktoś musiał wsunąć w drzwi.
DOWIDZENIA PANIE SKRZACIE pisało na kartce, a obok widniał dość udany wizerunek krasnala w nasuniętej na oczy wełnianej czapce.
Zawróciłem do pokoju i położyłem kartkę na stole przycisnąwszy ją uprzednio brązowym, biało żyłkowanym kamieniem, który znalazłem na jednym ze spacerów nad rzekę.
A potem zszedłem do pustej jadalni. Pani Małgorzata z zaczerwienionymi oczyma, co rusz spoglądała w okno, jak gdyby miała nadzieję, że żółty autobus zawróci i z powrotem zatrzyma się przed ratuszem.
- Zaprosiłam ich na ferie – powiedziała pociągając nosem.
- Na pewno przyjadą – odpowiedziałem.
Pani Małgorzata smętnie pokiwała głową i podsunęła mi talerzyk biszkoptów.
Za oknem świeciło słońce wydobywając wszystkie barwy z lekko żółknących klonowych liści, ponad trawą unosiła się leciutka, niebieskawa mgiełka, a po parkowych alejkach dostojnie maszerowały wrony.
Byłem już w połowie drogi do domku Babci Tekli, gdy nagle w powietrzu zawibrował wysoki, jękliwy dźwięk. Z odległej wsi odpowiedziało mu wycie psa.
Zatrzymałem się i po chwili dotarło do mnie, że to ludzie wspominają Zły Czas. Przysiadłem na chłodnej, kamiennej ławeczce i pogrążyłem się w zadumie. Przed moimi oczyma, niby obrazy przesuwały się sceny z odległej przeszłości…Jan i Barbarzyńca grający w szachy w złocistym kręgu światła rzucanego przez naftówkę, błysk ognia na warkoczu młodej lekarki, śmieszny bałwan na środku rynku.
- Zupełnie nie rozumiem – powiedziałem do siebie, – dlaczego wspomina się to, co było ciężkie i smutne,…dlaczego kładzie się te wspomnienia na dno serca jak polne kamienie i niesie przez długie zimy, wiosny, lata…Przecież wspomnienia powinny być radosne, powinny krzepić nas mocą dawnych dni…
Tak myśląc poszedłem dalej, ale ścieżka, jakby na przekór zaprowadziła mnie w zupełnie inne miejsce.
Nie wiedzieć jak znalazłem się na cmentarzu, wśród pierwszych liści szeleszczących pod nogami, wiewiórek śmigających po ścieżkach niby malutkie płomyki, zapachu wosku i sosnowych gałązek.
Przy grobie Jana dostrzegłem znajomą postać. Babcia Tekla otulona kraciastą chustką pochylała się nad płytą i mówiła cos półgłosem.
Kiedy zbliżyłem się nieco dostrzegłem, że układa na płycie jakiś napis z zebranych w trawie kasztanów. Na palcach wycofałem się pomiędzy krzewy dzikiego bzu i coś niedużego prysnęło spod moich stóp.
- Przepraszam Miaulino – powiedziałem odruchowo, ale kot, który przysiadł na chylącym się nagrobku bynajmniej nie przypominał Miauliny.
Był koloru gorzkiej czekolady z jaśniejszymi pręgami, na policzkach miał czerwone rumieńce, a na szyi czerwoną wstążkę.
- Dzień dobry – powiedział i oblizał nos.
Ostrożnie, aby go nie spłoszyć wyciągnąłem rękę.
Brązowy kot otarł się o nią policzkiem, uśmiechnął się i zniknął w trawie.
- Cudak – za moimi plecami rozległ się znajomy głos. – Nie dziwota, że ciągnie do cudaka…
Spojrzałem w niebo i zagwizdałem lekceważąco.
- Kot, który gada, to dopiero cudak nie lada – mruknąłem, a szara kotka wydała z siebie pisk oburzenia.
Babcia Tekla drgnęła i obejrzała się za siebie.
- Dzień wspomnień – powiedziała uśmiechając się trochę smutnie. – Gdyby nasze życie nie było ograniczone, nie byłoby potrzeby wspomnień, prawda, panie Kleofasie?
- Pamiętam – odczytałem, podniosłem z ziemi malutki kasztan i położyłem go niby kropkę na płycie.
Babcia Tekla pociągnęła mnie za rękaw w stronę bramki, tam, gdzie zaczynały się obrzeża parku.
- Tam przy murze, o, to niewielkie wzniesienie – powiedziała. – Tam leżą żydowskie psy i koty.
- Smutny to był czas – odpowiedziałem cicho.
Babcia Tekla zerwała żółty, badylkowaty kwiat i rzuciła go na wzniesienie.
Pożegnałem Babcię Teklę i udałem się przed siebie nagle opustoszałymi, zakurzonymi uliczkami miasteczka.
Przed hotelem, z przywiędłą różą w dłoni stał, nerwowo szarpiąc się za ucho Jerzy.

EVIVA L`ARTE - czyli premiera nowej książki ! Ogryzek i przyjaciele w formie drukowanej !!!