» Sob wrz 13, 2008 18:12
Wsłuchany w słodko-tęskną melodyjkę pomyślałem o Beacie. Jak dobrze byłoby, gdyby tych dwoje ludzi – bez wątpienia najbardziej samotnych na ziemi spotkałoby się pewnego dnia…ale było mało prawdopodobne, aby Beata zapuściła się razem z dziećmi w tą część okolicy, jak również mało prawdopodobne było, aby mężczyzna o śmiesznej twarzy udał się z własnej woli do miasta. Nie wiem skąd miałem tą pewność, ale wyglądał na kogoś, kto stroni od ludzi i znajduje przyjemność w życiu na odludziu…Beata również nie szukała towarzystwa, choć po serduszku, które nosiła na szyi domyśliłem się, że musiała odwiedzić dom Bajanny.
O ile sercowe sprawy komendanta i Pacynki wydawały mi się dziecinnie proste, o tyle w sprawie Beaty i nieznajomego potrzebne były czary lub jakiś zupełnie niespodziewany zbieg okoliczności.
Postanowiłem, że w razie czego udam się z prośbą do Leśnego, zszedłem z mego punktu obserwacyjnego i do połowy ukryty w wysokiej, żółknącej trawie poszedłem w stronę ścieżki prowadzącej ku miastu. Słońce chyliło się mocno ku zachodowi, cieniutkie nitki babiego lata wplątywały się w moja brodę i łaskotały w nos.
Z podległych pastwisk dolatywało zniecierpliwione porykiwanie krów, w powietrzu pachniało palona kartoflaną i znowu czułem się jak skrzacie młodzik udający się na wyprawę w nieznane.
Tak, zbyt długo tkwiłem w jednym miejscu, ale, z drugiej strony jakimś cudem udało mi się sprowadzić wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób byli mi bliscy w jedno miejsce – do mego ukochanego Złociejowa. Teraz tylko należało zrobić wszystko, aby ich tu zatrzymać,…co wcale nie wydawało mi się proste i łatwe.
Pogrążony w myślach wszedłem na rynek akurat w chwili, gdy przed ratuszem zatrzymał się nieco zakurzony autobus. W środku wrzało niby w ulu – dzieci przekrzykiwały się nawzajem, śmiały, a głównym tematem wydawały się być jakieś myszy.
Z otwartych drzwi wyskoczyła nieco napuszona szara kotka, a zaraz za nią duży, gruby, czarny kot. Kotka zmierzyła mnie badawczym spojrzeniem, uśmiechnęła się pod wąsem i w podskokach pobiegła w stronę parku.
- Było wyśmienicie – rzekła na mój widok Babcia Tekla.
W ręce trzymała nieduży koszyczek pełen jędrnych, młodziutkich prawdziwków.
- Po prostu jak marzenie – rzuciła Pacynka zza kobiałki pełnej kurek. Komendant straży miejskiej podniósł koniec wlokącego się za nią szala i pomaszerował niby paź w stronę kamieniczki z rzeźbionymi drzwiami.
Tymczasem dzieci ustawiwszy się w pary podziękowały chórem kierowcy autobusu i zasiewały
„ Sto lat” tak głośno, że aż poszło echo.
- Przepiękny dzień – powiedziała przechodząc obok mnie Beata. – Szkoda, że nie wybrał się pan z nami, panie Kleofasie.
- Miałem na głowie strasznie dużo ważnych rzeczy – odparłem i przyjrzałem się uważnie Beacie. – Chyba zgubiła pani swoje serduszko – powiedziałem, a Beata dotknęła dłonią szyi.
- Ach! – Wykrzyknęła i posmutniała.
Uścisnąłem jej drobną dłoń.
- Być może znajdzie je ktoś, kto na nie zasługuje – rzuciłem i pozostawiłem ją zarumieniona i zmieszaną na środku rynku.
-Proszę pani! – Zawołał jakiś chłopiec. – Bo my nie mamy kluczy!
Beata drgnęła.
- Idę, idę – zawołała i pobiegła w ślad za dziećmi.
A ja, czym prędzej pobiegłem przez pogrążony w zielonym półmroku park w stronę mego lasu.
Na trawach zdążyła osiąść już wieczorna rosa, ponad łąką zapaliły się pierwsze nieśmiałe, blade światełka gwiazd.
Przez ścieżkę, tuż obok mnie przekicał zając, a w głębi lasu zahukała sowa.
Las stał ciemny i poważny, mech pod nogami był miękki i sprężysty niby dywan, a ścieżka prowadziła mnie prosto na Polanę Zgromadzeń.
- Kto tu? – Szepnął stary, brodaty krasnal wychylając głowę spomiędzy paproci.
- Kleofas, skrzat domowy – odparłem.
Krasnal zadarł głowę w górę i cmoknął z powątpiewaniem.
- To na pewno ja – powiedziałem. – Żyję teraz wśród ludzi – dodałem.
- Za moich czasów – mruknął krasnal – skrzaty siedziały za piecem, tam, gdzie było ich miejsce.
Poprawił szpiczastą, przypominającą zwinięty liść czapkę i wygramolił się spomiędzy liści.
- Co cię sprowadza, jeśli wolno wiedzieć? – Zapytał siląc się na groźny ton.
- Szukam czegoś, co zginęło dzisiaj po południu – wyjaśniłem.- Małego, kryształowego serduszka.
- Serduszka…- powtórzył krasnal.
- Serduszka – powtórzyłem.
- Od kiedy to skrzaty noszą kryształowe serduszka? - Zakpił skrzat.
Zignorowałem pytanie.
- Dobrze, dobrze – burknął krasnal. – Mamy go poszukać, o to chodzi?
- Właśnie o to – przytaknąłem. – Macie go poszukać.
- PROSZĘ – dodał znacząco krasnal.
- PROSZĘ – powtórzyłem.
Krasnal kiwnął głową i znikł w mroku, a ja obszedłem polanę. Korciło mnie, aby lekko uderzyć w pień, ale pomyślałem, ze bez potrzeby nie powinienem wzywa Leśnego, toteż tylko pogładziłem spękaną, szorstką korę i zawróciłem w stronę łąki.
Teraz spowijała ją delikatna, zmieszana z dymem ognisk mgła. A ponad firanką mgły paliła się gwiazda migoczącym promieniem wskazując ścieżkę ku miastu.

EVIVA L`ARTE - czyli premiera nowej książki ! Ogryzek i przyjaciele w formie drukowanej !!!