Miałam nic nie pisać, bo dość mamy smutków dziś na forum, ale chcę zapalić kocince świeczkę [']
Dziś jadąc po zakupy zauważyłam kociaka leżącego przy drodze. Zatrzymałam się - żyje... a ja mam samochód po wożeniu kociaków z pp... no trudno, zabieram, przecież nikt inny tego nie zrobi. Po drodze jeszcze konsultacja z Janą i pożyczenie transporterka, kociak jedzie na Białobrzeską - trudno, i tak już go naraziłam na pp. Na Białobrzeskiej dostałam ochrzan od dr. Cetnarowicz za przywożenie kociaka, bo mają pp, ale wyjaśniłam, że ja też mam samochód po pp, więc... Kociaka musiałam niestety zostawić, bo TŻ, który był ze mną miał pociąg o 10:40 i musieliśmy wracać. Do lecznicy przyjechałam znowu koło pierwszej - złe wieści, kociak cały połamany, przednia nóżka, miednica, wszytko z przesunięciem. Dowiedziałam się, że jest na silnych środkach przeciwbólowych, bo bardzo cierpiał. Pytanie co dalej? Z badań RTG i USG nie było widać jednoznacznie uszkodzeń narządów wewnętrznych, czyli jest szansa na życie. No i weź się człowieku zabawiaj w Boga. Dr. Cetnarowicz poprosiła, abym wyszła i zastanowiła się na spokojnie. Na Białobrzeskiej oczywiście nie mógł zostać, w grę wchodziła tylko lecznica całodobowa. W ramach zastanawiania się pojechałam odebrać zamówiony virkon. Właściwie już wychodziłam z domu zdecydowana odebrać kociaka i wieść go na Powstańców, kiedy zadzwonił telefon. Z lecznicy. Ktoś na górze zdecydował za mnie - kociak umarł.
Był małym czarnuszkiem, takim jak Figaro, tylko trochę młodszym. Sądzę, że był oswojony. Kiedy jechałam do lecznicy po raz drugi zaczął lać deszcz, pomyślałam jak to dobrze, że on nie leży już przy tej drodze. Chociaż tyle, że nie umierał w cierpieniu i w padającym deszczu. Żegnaj koci aniołku.
