» Wto sie 05, 2008 22:07
Koteczek nie żyje... Miał pęknięte podniebienie. Bardzo głęboko. Nie mógłby jeść, pić, u takiego maluszka, stale rosnącego, nie sposób wstawiać szyn. Kotek bardzo cierpiał. Wet zadzwonił, powiedział, że zrobili wszystko, ale eutanazja jest konieczna...
Płakaliśmy z mężem obydwoje. Mąż prosił, bym zadzwoniła jeszcze raz, ale weterynarze powiedzieli, że zwierzątko za bardzo cierpi. Umrze tak czy owak, dotąd umierało z głodu...
Najgorsze jest to, że jego cierpienie było efektem działań człowieka. Jeden z wetów próbował nas pocieszyć, mówiąc to, co napisałam wcześniej - że kotek spadł. Ale widziałam po jego minie i spojrzeniach rzucanych koledze, że to nieprawda. Drugi weterynarz powiedział wprost: oszczędzę pani szczegółów, ale to zrobił człowiek.
Tak niewyobrażalnie nam przykro. Był taki maleńki i spragniony świata. Tak spokojnie spał w aucie na moich kolanach, patrzył nam głęboko w oczy, gdy dawaliśmy mu chyba jedyne w życiu głaski. Pocieszam się, że tuż przed śmiercią daliśmy mu imię, nieco miłości i... daliśmy mu dom, bo Piotrek zgodził się, by z nami był... Płakały po nim dwie osoby, w tym silny facet, który tak nie lubił kotów. Mam nadzieję, że on o tym wie. Tylko dlaczego tak się stało? Dlaczego to życie też nie okazało się darem?? Dlaczego nie mógł się bawić, przychodzić do łóżka, mieć włąsnej miseczki? Czy zajmując tak mało miejsca na świecie, musiał utracić nawet tę nową szansę na lepsze życie???
Widzę tylko dwa promyki światła w tej historii. Przekonałam się, że mam cudownego męża z wielkim sercem i wiem, że nie chcę nigdy kota z rodowodem. W moim domu będzie czekało miejsce na kolejnego Ecia...
Dziękuję wszystkim za dobre słowo...