Ale macie dziewczyny sytuacje, wspolczuje
Zrobilyscie wspaniala rzecz, zabierajac kota na leczenie, pomoglyscie, jak moglyscie, a teraz przyszedl smutny moment... bo ten kot, okazuje sie, ma dom, i ludzi, ktorzy, zgodnie z obietnica, czekaja na jego powrot.
To prawda, ze nie leczyli. Prawda, ze wypuszczali na dwor, i narazali Borute na dodatkowe niebezpieczenstwa.
Ale jednoczesnie nie byl wyglodzony, zaniedbany, nikt sie nad nim celowo nie znecal.
A my tutaj, ktorzy tytulujemy sie milosnikami kotow, dbamy o koty. I kupujemy dla nich drogie jedzenie, a ci, ktorzy kupuja tanie, siedza cicho, bo glupio sie przyznac, ze kot dostaje Kittekatta, a nie Puryne. I szczepimy, leczymy, piescimy, kupujemy domki i u name it.
I przekarmiamy, obcinamy jajeczka, zamykamy je w domu, czasami probujemy przysposobic je na dzieci, i jestesmy zadowoleni, ze tak pieknie o koty dbamy.
A kogo nie stac, to niech oddaje kota, i nie marudzi, bo sadem postraszymy, i jeszcze rachunek na stol.
Co tam taka kobiecina ze wsi wie, zastraszymy ja, kazemy dzwonic pod rozne numery, co 15 minut bedziemy ja atakowac, i zlamie sie, nie ma mocnych.
I pewnie macie racje, ze kobieta sie zlamie, i przeboleje jakos.
Ale dalyscie slowo, ze bierzecie kota na leczenie, i ze po leczeniu wroci do domu. Gdyby opiekunowie nie dopytywali sie o niego, to rozumiem, ze byloby wspaniale, ze Mysza moze go wziac.
Ale, wg mnie rowniez, w tej sytuacji pozostaje tylko sprobowac ostatniej rozmowy. Nie przez tlf, tylko osobiscie, i z kotem na reku, zeby ludzie zobaczyli, ze kociak naprawde ma sie dobrze, zwlaszcza ten chlopczyk.
Zrobicie, jak uwazacie za sluszne, ale faktem jest, ze zblizylismy sie do niebezpiecznej granicy, gdzie zaczynamy pozwalac sobie za duzo...