kilka lat temu (dokładnie 6 i 4 m-ce) moja ukochan kotka zachorowała, źle się czuła, miała gorączke...oczywiście w te pędy do weta, okazało się, ze miala zapalenie ucha. "wet" podal jej maść do ucha i dał zastrzyk. Wtedy byłam jeszce na tym etapie, ze wierzyłam w to co mówi wet- w końcu to mądry człowiek.
Nie był madrym człowiekiem. Podał 2 takie leki, które w konsekwencji doprowadziły do zatrucia organizmu (to wykazała sekcja). Moja kotka odchodziła przez tydzień, my u weta i wet u nas byliśmy przynajmniej 3 razy dziennie. Nie przyznał sie do końca, ze to on zawinił. Nic nie powiedział, twierdzil, ze to normalne pogorszenie stanu zdrowia, bo boli ją ucho, ale to przejdzie. Wtedy nie miałam bladego pojęcia o czymś takim jak miau, wetów w moim małym mieście było może 4. Odwiedziłam każdego, niestety juz za późno. Decydowała pierwsza doba, kiedy to ja jeszcze swięcie wierzyłam w to co "wet" mówi.
Kicia odeszła na moich kolanach, nad ranem, po zbyt długiej agonii. Nigdy nie wybacze sobie 2 rzeczy: tego, ze mu uwierzyłam i za późno pojechałam do innych wetów i tego, ze nie pozwoliłam jej odejśc ten dzień, czy 2 wcześniej.
Ona naprawde nie chiała żyć, to było widać w jej oczach, które gasły z każdą godziną. Pewnie do końca zycia bedzie mnie prześladować ta ostatnia noc. i dlatego już nigdy nie uwierze w diagnoze jednego weta i już nigdy nie pozwole mojemu przyjacielowi odchodzic w takim cierpieniu.