PcimOlki pisze:Każda istota, nawet cierpiąca, chce żyć.
Nie każda, wierz mi. Czasem ból i cierpienie są tak wielkie, że przysłaniają wszystko inne, a jedyną rzeczą, której się pragnie jest koniec tego bólu właśnie.
Oczywiście w przypadku ludzi jest to łatwiejsze do oceny, bo człowiek potrafi dokładnie to wyartykułować. Ale zwierzęta też dają nam to do zrozumienia. Problem w tym, czy potrafimy ich wysłuchać.
Decyzję o uśmierceniu Becheta podjęłam dosyć szybko, choć wiedziałam, że wcześniej czy później będziemy musieli to zrobić. Ale myślałam, ze mamy jeszcze trochę czasu. Nie mieliśmy. Bechet miał nowotwór płuc z przerzutami, pod koniec życia zupełnie siadły też nerki. Męczył sie i nie wiedział co się z nim dzieje. A ja postanowiłam go zabić, bo go kochałam i on kochał mnie. Wiedziałam, że i tak niedługo umrze. I ze jeśli nie zadecyduję kiedy, najprawdopodobniej stanie sie to wtedy, gdy kot będzie sam w domu. Wyobraziłam sobie, ze my będziemy w pracy, a on będzie czuł się coraz gorzej. Będzie cierpiał i nie będzie wiedział co robić. Może będzie się bał. I nie będzie nikogo, kto pomoże mu przez to przejść. Nie chciałam, żeby mój przyjaciel umarł samotnie. Chciałam być przy nim kiedy będzie odchodził. Mówić mu, że go kocham i że niedługo się spotkamy. Chciałam, żeby wiedział, jak bardzo ważny jest dla nas.
W przypadku Kaszmira walczyliśmy zbyt długo. To znaczy ja walczyłam, bo Tż dużo wcześniej zorientował się, że to sytuacja bez wyjścia. Ale Kaszmir był niezdiagnozowany, więc ciągle głupio wierzyłam, że może ten następny dzień, to następne badanie przyniesie rozwiązanie. Ale rozwiązanie się nie pojawiało, a Kaszmir gasł w oczach. Zajrzyj sobie do pierwszej części naszego wątku ("Na przekór...),
http://forum.miau.pl/viewtopic.php?t=50724&start=0
a później na początek części drugiej
http://forum.miau.pl/viewtopic.php?t=59 ... c&start=15 . Zobaczysz jak z pięknego, dorodnego, niemal sześciokilogramowego kocura przeistoczył się w przerażająco chudą (pod koniec życia ważył niecało 2,5 kg),łysą, ślepą na jedno oko, cierpiącą i nieszczęśliwą istotkę. Istotkę, której nic już nie cieszyło, ani jedzenie, ani wygrzewanie się na balkonie. Stał się apatyczny i daleki. Tę umęczoną istotkę ja z chorą determinacją woziłam do kolejnych wetów, faszerowałam sterydami i kroplówkami. Bo chciałam, żeby żył. Ale on nie chciał. Kiedy do tego wszystkiego doszła choroba nerek, od której w pyszczku pojawiły się paskudne nadżerki (kiedy Kaszmir leżał z pyszczka nieustannie sączyła się ślina z krwią), a po kolejnym pobycie u weta i podaniu znieczulenia jego organizm przez 24 godziny nie był w stanie zmetabolizować środka usypiającego i przez owe 24 godziny kot leżał tylko we własnej kuwecie, powiedziałam dość.
Kaszmir umarł leżąc na moich kolanach, na swoim ukochanym balkonie, otoczony tymi, którzy przez ostatni rok byli mu najbliżsi. Powinnam była zrobić to dużo wcześniej, powinnam była myśleć o nim, nie o sobie, ale w swojej słabości nie potrafiłam. I nawet teraz, kiedy to piszę, mam przed oczami tę chwilę. Widzę go tuż przed śmiercią. I nikt mi nie wmówi, że on wtedy chciał żyć. To ja chciałam by żył. A on już nie miał siły.