» Nie maja 18, 2008 22:25
24.
Miasto ucichło. Co prawda z cukierni nadal pachniało kremowkami i świeżo parzoną kawą, fontanna dalej szeptała swoja opowieść, kamienny kot i kamienny gołab jak zwykle syciły swoje pragnienie, ale nie mogłem pozbyc sie wrażenia, że ktoś posypał całe miasto popiołem..Pod lasem zaś panowala cisza, której nie przerywał nawet najmniejszy ptak, zupełnie jakby przez świetlistą bramę przeszli wszyscy mieszkańcy lasu...
Od czasu do czasu patefon stojący na malutkim stoliczku w rogu cukierni wychrypiał jakąś piosenkę, która dawno temu obiłaby się o ściany domów wesołą nutą, teraz jednak przebrzmiewała szybko i bez echa, ucichała niezauważona.
Razem z dziadkiem, dla podniesienia ducha siadywaliśmy wieczorami na schodkach werandy i opowiadaliśmy sobie stare historie, a kiedy jesienny chłód przeganiał nas z dworu zaszywaliśmy się za piecem popijając lesne wino.
Wymyśłiłem, że podzilimy miasto pomiędzy siebie - Dziadek miał zająć się stroną północna i południową, ja zaś - wschodnią i zachodnią i późnym popołudniem wychodziliśmy na przechadzkę po mieście.
Nie wiedziałem za bardzo, co może się wydarzyć i co móglbym zrobić, gdyby to coś jednak się wydarzyło, ale na wszelki wypadek postanowiłem być w pogotowiu.
Nie działo się jednak nic. Od czasu do czasu coś mruczało za horyzontem i co wieczor do domu na skraju parku przychodzila jasnowłosa dziewczyna, której uśmiech przestal nagle byc uśmiechem dziewczyny, zamieniając się w uśmiech zmęczonej kobiety.
Co rano z głośnym turkotem kół zajeżdżała matka Eweliny i gdy tyklko pojawiała się na werandzie mała Karolina uciekała do ogrodu...
Swiat trwał dalej, ale jakis dziwny, jak gdyby był odbiciem dawnego swiata w krzywym zwierciadle, jakie dawno temu widzialem w odpustowej budzie.
O, jak bardzo śmieszyły mnie wtedy karykaturalne odbicia moich bliskich, krzywe nosy, wielkie brzuchy albo ponad miarę wydłużone twarze...Teraz zaś wcale nie bylo mi do śmiechu. wszystko niby było tak samo, ale jakoś inaczej, i zupełnie nie mogłem odnaleźć się w tym przemienionym nagle świecie.
Pewnego ranka odkryłem, że Karolina z matką zniknęły. Obudzila mnie nagła cisza, choć spodziewalem się zwyklych rozmów przy kuchennym stole, śmiechów, żartów, brzęczenia łyżeczek i szurania krzeseł.
- Wyjechały - rzekł dziadek spoglądając w ślad za kółkiem dymu.
Nie moglem zrozymieć, dlaczego tak się stało i wychylając się zza pieca instynktownie unikałem widoku Jana, który jak zwykle, co wieczór ślęczał nad zeszytami.
W domu na skraju parku nagle zrobile się cicho i pusto, cykanie zegara odbijało się echem od bielonych ścian, a posykiwanie czajnika na gorącej blasze było głośne, niby szum wiatru w koronach drzew.
Janowi widać równiez dokuczała ta cisza, bowiem wieczorami siadał przy stole, stawiał przed sobą glinianego kota, otwieral książkę i zaczynał czytać na głos, zupełnie tak, jakby bał się, że zapomni ludzką mowę...
Oodobnie działo się we wschodniej części miasta. Wąskie uliczki, dawniej gwarne i pelne ludzi nagle przycichły, domy i kamieniczki skuliły się w ogrodach i nawet gęsi nie przekrzykwały się wzajemnie.
Cisza, ktora nagle spowiła miasto była po stokroć gorsza, niż złowrogie mruczenie za horyzontem...
Mijały dni. Przeszła zima, zasypując miasto sniegiem i otulając je jeszcze większą ciszą, nadeszła wiosna. Po rowach, jak co roku kwitly kaczeńce i niezapomijanjki, ptaki powróciwszy z daleka zaczęły budować gniazda.
Jednak ludzie jakos mniej cieszyli sie wiosną, choć słońce, jak zawsze gładziło twarze, rozgrzewało kocie łby rynku i złociło żółte od mleczy łąki.
Wieczorami Jan opowiadał glinianemu kotu o barbarzyńcach, albo pisał listy do córki. Tak płynął czas.
Miałem nadzieję, że Zły Czas zbliża się ku końcowi - pomruki zza horyzontu ucichły, po niebie ni przelatywały ptaki o stalowych skrzydłach. Jak co roku zakwitły bzy i konwalie i tylko las stał dalej milczący i posępny, a drzewa rosnące na jego skraju dalej mocno trzymały się za ręce.
Pewnego dnia wydarzyło się coś dziwnego - przez otwarte okno kuchni wskoczyło grube kocisko z cukierni i wywlokło mnie zza pieca jakbym był polna myszą.
- Puszczaj - pisnąłem mysim głosem, ale w odpowiedzi kocisko chwyciło mnie zębami za kubrak i wyskoczyło na dwór.
Parę razy poruszyło wąsami i puściło się pędem w najdalszy zakątek parku, gdzie szpaler czarnego bzu graniczył z murem starego cmentarza.
Bez najmniejszego szacunku upuściło mnie na ziemię i dopiero kiedy nastroszona sierśc opadla spokojnie na karka mruknęło coś, co jego zdaniem miało oznaczać " przepraszam".
- Do usług - burknąłem i kocisko nagle złagodniało.
- Chodź za mną - powiedziało i ruszyliśmy wąską ścieżką wydeptaną setkami łapek.
Na niedużej polance ktoś wykopał ogromny dól. Ziemia była jeszcze świeża, pachniała mrówkowym kwasem i młodymi korzonkami. Między jej grudkami przebiegaly stonogi, czarne,ponure żuki i mrówki.
- Dół - powiedziałem.
Kocisko juz otwierało pysk, aby coś powiedzieć, gdy nagle na pobliskiej drodze zaturkotały koła wozu. Gdy wóz zjechał z drogi turkot ucichl nagle zamieniając się w szelest gałęzi i trawy.
Po chwili dotarły do nas głosy ludzi. Ludzie rozmawiali ze sobą w języku wschodniej strony miasta, a wśród ich głosów rozpoznałem jeden, znajomy.
- Co się dzieje ? - zapytałem, a kocisko spojrzało na mnie wielkimi oczyma.
- Prawda...- powiedziało cicho. - Ty nic nie wiesz.
Mężczyzna, który wyszedł spomiędzy drzew niósł w ramionach coś niedużego, co z daleko przypominało futrzany kołnierz. Ale kiedy zbliżył się ze zgrozą dojrzałem, że to, co wziąłem za futrzany kołnierz było ciałem szaro-białego psa.
- To żydowskie psy i koty - rzekło kocisko. - Ale ty nie wiesz, że Żydom nie wolno mieć zwierząt...
- Jak to " nie wolno " ? - wybuchnąłem.
- Nie wolno. - Kocisko wstrząsnęło się. - Ktoś powiedział, że nie wolno.
Zrobiło mi się zimno i z trudem powstrzymałem szczękanie zębów.
- Nie rozumiem - wyjąkałem.
- Ja też - odrzekło kocisko - ale tak jest.
Na myśl o tym, że sa ludzie, którym wolno miec zwierzęta i ludzie, którym nie wolno az zakręcilo mi się w głowie. Przypomniałem sobie Arona siedzącego z psem na schodkach ganku,
tymczasem dół powoli zapełniał się. Wymieszane ze sobą mieszały się kocie pręgowane futra, łaciate grzbiety psów...
Mężczyźni w milczeniu ujęli łopaty i po upływie kilku ponurych chwil wszystko przykryła ziemia.
Spomiędzy traw spojrzałem na małego Arona, którego twarz nagle przestała być twarzą dziecka.
cdn

EVIVA L`ARTE - czyli premiera nowej książki ! Ogryzek i przyjaciele w formie drukowanej !!!