Zasypiałem mocnym twardym snem i już nawet zaczynało mi się cos snić, gdy nagle coś zaskrobało w okienną ramę. Wstałem przecierając oczy i jak najciszej, aby nie obudzić śpiącej rodziny wdrapaem się na parapet.
W ciemności blysnęła para zielonych oczu.
Kot garncarza trącił okno nosem pozostawiając na szybie mokry ślad.
- Tu jesteś - powiedzial, gdy wysunąłem na zewnątrz głowę. - Zniknął gliniany kot.
- Wiem - odparłem. - Tylko nie rozumiem komu i na co był potrzebny...
Buras zamyślil się.
- Trzeba szukać - mruknął. - Ale jak i gdzie, tego jeszcze nie wiem.
Ziewnąłem szeroko.
- Dziękuję za odwiedziny - powiedzialem, a kot usiechnął się pod nosem.
- Znaczy się dobranoc - mruknąl i zniknął.
Wróciłem na posłanie i zamknałem oczy.
Rankiem obudzil mnie monotonny szum deszczu uderzającego o parapet. Niechętnie otworzyłem oczy i spojrzałem w sufit. W rogu, na dugiej, cieniutkiej, ledwie dostrzegalnej nici hustał się pająk.
A więc to już naprawdę jesień, pomyślałem i niechętnie podniosłem się z posłania. moja rodzina szeleściła tu i tam układając zimowe zapasy, a dziadek pogryzajął kawałek cynamomu, którym go poczęstowalem kilka dni temu.
Wymienilismy krótkie, ale znaczące spojrzenia i po cichu wymknęliśmy się z kuchni. Kryjąc się pod żółknącymi pióropuszami paproci przemknąłem do stajni, gdzie na skraju żłobu przysiadł dziadek i juz zaczął nabijac fajkę.
- No to mamy jesien - powiedziałem, bo czułem, że coś musze powiedziec, a nie mogłem wymyslić niczego mądrzejszego.
Dziadek ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Jesień też jest dobra - mruknał nie wypuszczając z zębów fajki.
- Nie rozumiem, dlaczego wielu ludzi nie lubi jesieni - powiedziałem wyciągając swoja fajeczkę.
- Może kojarzy się im ze starością...- dziadek odprowadził wzrokiem błękitne kółeczko dymu. - A starość tak czy owak kończy się śmiercią.
Fajkowy dym zapiekl mnie w oczy.
- Powiedz mi, dziadku - powiedziałem - jak długo zyją ludzie ?
Dziadek podrapał się w głowę.
- Ludzie...- powtórzył.- Ich mądra księga mówi o latach siedemdziesięciu...Ale bywa, że żyją dłuzej.
W słomie zaszeleściła mysz. Pomyślałem o tym, że nazywam się Wieczysty i przypomniała mi się nieskończoność.
Pogrążyłem sie w myslach tak bardzo, że nie doslyszałem kląskania końskich kopyt na mokrej ziemi.
- Wracają konie - rzekł dziadek
Drzwi stajni otworzyły się, zakołysały w zawiasach. Otrząsając krople deszczu z grzyw konie, jeden po drugim wchodzily w półmrok stajni. Zeskoczyłem w słomę pokrywającą podłogę i podbieglem do drzwi. Bezrogi diabeł uniósł dłoń w geście powitania i rozpłynął się w wiszącej nad podwórzem mgle.
- Dziadku ! - radosny głos obił sie echem o ściany dworu. - Dziadku, konie wróciły !
Słysząc kroki starego Złociejowskiego dalismy nura w stertę słomy i wstrzymalismy oddech starając sie nie kichnąć, bo drobiny siana i kurzu okrutnie kręciły w nosie.
Stary wszedł do stajni, a srebrne konie jęły miłośnie wyciągać ku niemu miękkie pyski. Przytulał policzek do każdego z nich, a konie skubały jego siwe, srebrne, opadające na ramiona włosy.
- A...psik ! - Moje kichnięcie bylo donosne jak wystrzał z armaty. Stary drgnął i rozejrzał się wokół z uśmiechem.
- Wiem, że tu jesteś - powiedział głosem drżącym ze wzruszenia. - Dziękuję ci, skrzacie, opiekunie domu...
I powrócił do koni.
Po cichu wygrzebalismy się z ukrycia i w najdalszym kącie stajni wytrzepalismy z włosów słomę i otrzepalismy kubraki z kurzu.
Dziadek poklepał mnie po ramieniu i nagle chwycił się za kieszeń.
- Co się stało ? - zapytałem.
- Zostawiłem fajkę - odparł.
Stary Złociejowski długo jeszcze rozmawiał ze swoimi końmi a one odpowiadały mu parskanął dziadek.em i cichym rżeniem. A my siedzieliśmy skuleni i dopiero, kiedy opuścił stajnię i skierowal się w stronę domu wyszlismy na światło dzienne.
Wyskoczyłem na żłób, gdzie siedzielismy, ale dziadkowa fajka znikła, zupełnie jakby zapadła się pod ziemię.
- Najlepsza fajka - westchnął dziadek.
- Weź moją - sięgnałem do kieszeni, ale dziadek pokręcil głową.
- Fajka jest jak żona - powiedział.
I kuląc się w strugach deszczu poczłapał do domu.
Ledwie jednak wsunęlismy się za piec dziadek wydal okrzy zdumienia i radości.
Za piecem, owinięta w złocisty fular leżała dziadkowa fajka, a tuz obok niej malutkie zawiniątko. Dziadek ostrożnie rozwinął je i pociągnął nosem.
- Tabaka ! - zawołał i donośnie kichnął.
Sypnął na otwartą dłoń szczyptę brązowego proszku i podsunął mi pod nos.
Wąchaliśmy tabakę dopóki łzy nie pociekły nam z oczu i dopóki mój ojciec nie zajrzał do kąta, w ktorym siedzieliśmy.
Najprawdopodobniej myślał, że zabawiałem się tak z moim starszym bratem, ale na widok swojego ojca tylko sie uśmiechnął i powrócił do swych zajęć.
Dziadek zachichotal, zawinął tabakę w papierek i zapalił fajkę.
Ludzie powoli schodzil się do kuchni tak, jakby ciepło pieca przyciągalo ich jak magnes.
- Dziadku, dziadku, słyszysz? - zawołałanajmłodsza z wnuczek Złociejowskiego.
- Co niby mam slyszeć ? - zapytał stary i przyłożył do ucha zwiniętą w trąbkę dłoń
- Domowy się śmieje - wyjrzyknęła dziewczynka.
Dziadek trącił mnie łokciem i porozumiewawczo mrugnął.
- Skoro się smieje, to znaczy, że idzie ku dobremu - powiedział jeden z wnuków
- Co daj Boże - rzekła zazwyczaj milcząca babka , a klucze do spiżarni, przytroczone do jej faertucha zadzwoniły wesoło.