5.
Od tego czasu ja i kot staliśmy się nierozłączną parą nocnych włóczęgów i niebawem znałem już każdy zakątek miasta, które osiągnąwszy wiek dojrzały miałem wziąć pod opiekę.
Czas płynął, a moi rodzice ciągle byli przekonani, że śpię spokojnie obok mojego rodzeństwa, dziwiło ich tylko, że gdy przychodził świt wymykałem się do ogrodu, aby uciąć sobie drzemkę w cieniu liścia łopianu lub w gąszczu wonnej mięty gdzie spod przymkniętych powiek śledziłem złociste żuki wolno pełznące po liściach, biegające między łodygami traw zapracowane mrówki i ślimaki, pozostawiające za sobą połyskliwą ścieżkę śluzu.
Bywało, że w pobliżu układał się Bazyli i jego ciepłe, basowe mruczenie kołysało mnie do snu.
Z nadejściem zimy mój najstarszy brat ożenił się i razem z małżonką wyruszył do pobliskiej wsi, nad którą miał sprawować opiekę.
- Prawdę powiedziawszy – mruknął Bazyli między jednym a drugim kęsem słoniny, którą ściągnąłem z weselnego stołu – jakoś nie mam serca do tej wioski…
Spojrzałem pytająco na przyjaciela.
- Nie lubię tego miejsca – powtórzył kot. – Stawiają w stodołach pułapki na myszy zamiast jak każe obyczaj zatrudnić kota. No, ale kot od czasu do czasu musi napić się mleka…
- Przecież mają…te takie…no, te od mleka – zdziwiłem się.
- Krowy – mruknął kot. – Kro-wy. Tylko, że dla nich dużo to jest zawsze za mało.
- Aha – przytaknąłem, choć nie wiedziałem do końca o co mu tak naprawdę chodziło.
Przekonałem się bowiem, że wszelka dyskusja z Bazylim prowadziła nieuchronnie do wniosków typu „ nieskończoność zawija się niby koci ogon”, jednak o tym, że miał rację przekonałem się bardzo szybko…
Zima nadeszła śnieżna i mroźna. Sarny, lisy i zające w poszukiwaniu jedzenia zapuszczały się aż do miasta, a na drzewach pękała kora.
Z dworskiej stodoły wyniesiono kilka snopków siana i senior Złociejowski osobiście zawiózł je do lasu.
Powiadają, że dla przykładu pojechał przez wieś, chcąc dać dobry przykład jej mieszkańcom, ale żaden z nich nawet nie wyjrzał na zewnątrz, tylko spoglądali zza okiennic, lub poprzez szpary w drzwiach.
Stary Złociejowski ponoć udał się do sołtysa, ale ten odprawił go z kwitkiem, mówiąc, że sarny korę z drzew owocowych ogryzają, wiosną oziminę niszczą więc nikt rozsądny szkodnika futrować nie będzie, a jak takie są pańskie fanaberie, to proszę bardzo, niech pan siano do lasu wozi, my na drodze stawać nie będziemy.
Złociejowski siano do lasu wywiózł, po paśnikach rozłożył i do domu zdążył powrócić przed śnieżycą, tak wielką jakiej nawet najstarsi mieszkańcy wsi nie pamiętali…
Wiatr wył i gwizdał jak stado oszalałych z głodu wilków, kręcił śnieżne wiry i smagał nimi ściany chałup skulonych i drżących jak psy . ciskał śniegiem o drzwi, szarpał wściekle okiennicami a nad lasem parę razy zagrzmiało.
Nawałnica w sołtysowej stodole wyrwała z zawiasów ciężkie drzwi i całe siano rozrzuciła po okolicy.
Oj, długo w noc w mrocznych chałupach świeciły małe ogniki gromnic…a wiatr wciskał sadzę przez kominy do izb, czerniąc ściany i pierzyny, zupełnie, jakby ktoś w gniew niepohamowany wpadł i nie mógł się uspokoić.
Słuchając zawodzenia wiatru za oknami wyszedłem zza pieca i wdrapałem się na ławę, gdzie leżał kot Bazyli.
Wtuliłem dłonie w gęste, pręgowane futro, a kot przygarnął mnie łapą.
- Straszno…- wyszeptałem, ale kot cicho prychnął.
- Nam nie straszno. Ot, Leśny się rozsierdził i tyle.
Następnego dnia, pod wieczór ktoś zaskrobał do drzwi dworu. W progu stał mój brat, zmarznięty na kość a obok, otulona wełnianą chustką dygotała z zimna jego zona.
- Rety ! – wykrzyknęła moja matka – Toż to dzieci nasze ! Po nocy, po mrozie !
Zaraz rzuciła się po kwiat lipowy, sporządziła gorący napar i przemarzniętą dwójkę usadowiła obok pieca.
Kiedy zaś nieco rozgrzali się i odtajali opowiedzieli rodzicom, co następuje : rankiem, kiedy nawałnica ucichła sołtys przed dom wyszedł i na śniegu dostrzegł dziwne ślady – głębokie były i ogromne, kopyta przypominające.
Sołtys od razu domyślił się, że były to Leśnego ślady – pewnie po okolicy chodził zbierając rozrzucone siano – i wpadł w gniew.
Przeklął cały ród baśniowy i nakazał skrzaty domowe wygnać ze wsi, ktokolwiek użyczałby im kąta w izbie swojej.
Kot poruszył wąsami i spojrzał na mnie spod oka. Nie odezwałem się ani słowem, bo też mi się nie mieściło w głowie jakże to tak, skrzata na mróz wygnać ?
Jednak widać cos złego kątem we wsi owej pomieszkiwało, skoro na lud baśniowy się zamierzyli…
cdn