W zasadzie to jest coraz gorzej...
Nocia coraz słabsza.
Wczoraj, po sterydzie, poczuła się lepiej, zjadła, sama się dopominała.
Dzisiaj musiałam z nią walczyć o każdy kęs, prawie nie chce jeść sama.
Wyliże trochę sosu, którego dodaję jej do kurczaka, ale co to jest...
Wmusiłam w nią trochę Convalescence proszkowego, w dwóch turach.
Wmusiłam w nią trochę Calo-petu.
smarowałam jej tym nos i korzystając z tego, że zlizuje te pasy z nosa, podtykałam jej kolejną porcję, którą, chcąc niechcąc, zlizywała.
Zjadła ze 4 kawałeczki wołowiny.
Troszkę więcej kury.
Co to jest dla takiego słabego kotka...
Co prawda ja to znam, to nie jest pierwszy raz, jak walczę z nią o to, żeby zjadła cokolwiek.
Tyle że kiedyś wyniki miała lepsze...
Teraz nie można jej dać kroplówki, żeby organizm miał z czego czerpać choć trochę energii...
Zaczynam świrować, wydaje mi się, że jej się obwód w pasie powiększył i zaczynam myśleć, że to płyn...
Ale potem tłumaczę sobie, że to rozszerzenie jest na żebrach, a przy jej coraz bardziej zapadniętych bokach żebra zaczynają wydawać się pękate...
Nie wiem co robić. Boję się nocy i jej nienawidzę, bo jestem bezradna.
Nienawidzę tej bezsilności i patrzenia na to, jak ona gaśnie powoli, jak słabnie.
Nienawidzę tego, że ją siłą wyciągam spod łóżka, żeby jej podać leki. Tego, że ona ma mnie tak dosyć. I tego, że tak zupełnie mi nie ufa, boi się, kuli, jak mnie widzi.
Nie wiem, czy jest sens ją męczyć, dawać jej to wszystko.
Może lepiej dać jej od tego odpocząć, odstawić te pieprzone krople.
I jeśli to jej ostatnie chwile, to być w tym jeszcze danym czasie kochającym człowiekiem zamiast katem.
Chce mi się wyć i krzyczeć, rzucałabym talerzami w ścianę.
Jezu, jak mi źle...