Jellylorum jest u mnie już ponad 3 miesiące.
Oczywiście nikt się nią nie interesuje.
Ale jako, że Jelly jest nieoswojona (nadal, niestety), nie ma w tym nic dziwnego.
Od momentu, gdy w domu pojawiły się psy, Jelly przeżywa ogromny stres.
Nie pisałam o tym wcześniej, bo miałam nadzieję, że się to zmieni jednak, ale mam wrażenie, że jelly nie chce być domowym kotem

Mam też wrażenie, że ta śliczna kotka męczy się w mieszkaniu. W dalszym ciągu nie można jej pogłaskać, w dalszym ciągu Jelly rzuca się na rękę sypiącą jedzenie (jestem przez nią ciągle podrapana i pogryziona), o złapaniu jej do weta nie ma mowy (tzn. technicznie to oczywiście jest możliwe, ale stres jaki kotka przeżywa wtedy jest nie do opisania).
Z kotami się nie zaprzyjaźniła. Ze mną to już w ogóle...
W związku z powyższym zaczęłam się zastanawiać, czy dla Jelly nie będzie lepszym rozwiązaniem życie na wolności... Nie wiem, czy w miejscu, w którym została złapana jest sens ją wypuszczać. Chyba nie bardzo. Ale gdyby gdzieś znalazło się miejsce, np. na wsi, w bezpiecznej okolicy, gdzie miałaby zapewnione dokarmianie i opiekę, mogłaby odżyć... Nie wiem sama, czy te moje rozważania mają jakiś sens. Na razie muszę Jelly zawieźć do weta. Bo chyba jest podziębiona, brzydko oddycha, przydałby się antybiotyk pewnie (tylko, że dopyszcznie nie odważę się jej podawać...). Z drugiej strony boję się ją zabierać do weta, bo to ogromny stres dla niej i nie jestem pewna, czy w tym stresie nie spadłaby jej na maksa odporność (i tak już niska).
Może ktoś ma jakiś pomysł? Bo na oswojenie Jelly są nikłe szanse. A ja nie mogę patrzeć, jak ona cierpi

A widzę, że dobrze jej tu nie jest...
Nie chcę się jej, mówiąc brzydko, "pozbyć". To nie tak. Po prostu widzę, że ona się nie nadaje na kota domowego. A na pewno nie nadaje się na kota mieszkającego w stadzie, bo to dla niej oznacza życie na parapecie. Owszem, ma tam swoje miski. Kuwety chwilowo nie ma, bo kuweta przestawiona została do klatki dla strachulców (Inka).
Powiem szczerze, że nie wiem, co robić
