Uff, coraz lepiej. Dorwał jeszcze rano parę chrupek nerkowych lotni i szybko oddał z powrotem, ale już bez atrakcji w stylu ślinienia i dreszczy.
Wypił sporo wody (kazał sobie oczywiście z kranu puścić, a jak), zażyczył sobie wietrzenia na balkonie i nawet przed chwilą jojczył o swoje jedzenie. Przegłodzę go jednak, no i dalej obserwujemy - jak coś będzie nie tak, to jedziemy do weta.
A żeby nie było o samych pawiach

, to trochę więcej o Moherze:
Zaglądałam mu do pyszczka, bo przez to ślinienie myślałam, że może mu coś utknęło. To kocisko pozwoli sobie zrobić wszystko. Obcinamy pazurki? Super, pomruczę. Tabletki? Proszę bardzo, łyknę, czemu nie. Siemię, parafina, smecta, zastrzyk? Ależ proszę - nawet łapką nie ruszę. Jedyny kot który ma aż takie zaufanie. U weta podobnie, pod warunkiem, że mnie widzi i trzymam rękę na łebku.
A na początku zanosiło się zupełnie na coś innego. Pojechałam do hodowli zobaczyć koty i ich dom uzbrojona w teorię, na co zwracać uwagę, biorąc kota z hodowli. Zdrowie, szczepienia, warunki to oczywiste. Poza tym kot powinien być zsocjalizowany, garnąć się do ludzi, pieszczoch itd., itp.
I owszem, byli przemili rodzice kociąt, 5 słodkich, wchodzących na ręce, mruczących kotków i... szósty Moher.
Z rąk się wywijał, o kolankach nie było mowy, pogłaskany uciekał na drapak, mruczeć nie chciał, ale cały czas z dystansu obserwował. Międlilam pozostałe dwa kocurki, pieszczochy straszliwe, i nie mogłam się zdecydować, bo mnie oczy z drapaka prześladowały. Po godzinie byłam zakochana i całkiem wbrew teoriom zdecydowałam się na odmieńca

. Hodowczyni mnie wymaglowała, ale chyba przekonałam ją, że decyduję się świadomie i mam doświadczenie z różnymi kotami.
Czekałam jeszcze prawie miesiąc, zanim kot był do wzięcia. W końcu się doczekałam i pojechałam z transporterem po kota. Podpisanie umowy, ostatnie zalecenia, a Moher... niepostrzeżenie zniknął. Okazało się, że siedział już w moim kontenerku gotowy do wyjazdu i się szorował

. Pożegnany przez hodowczynię słowem "zdrajca" ruszył ze mną do domu.
Delikatne podchody do kota trwały długo - co najbardziej lubi, jak go miziać, jak się bawić, ale stopniowo się otworzył. Dalej nie lubi siedzieć na kolanach, niezbyt lubi branie na ręce, za wyjątkiem pozycji brzuchem do góry

, bardzo rzadko głośno mruczy. Ale prosi po swojemu o pieszczoty - miaukoli, kładzie się obok, wystawia brzuszek i brodę do głaskania. Nawet jak miska jest pełna, zawsze przybiega, żeby go pomiziać po głowie i brzuchu przed jedzeniem, inaczej mu chyba nie smakuje. Zawsze towarzyszy przy wszystkich czynnościach i przemieszcza się tam, gdzie człowiek.
Poza tym jest uparty jak osioł, a w tandemie z Sybirkiem czasem przerażają. Sybir wymyśla, Moher z konsekwencją realizuje i nic nie jest w stanie odwrócić jego uwagi.
Miało być trochę, ale jakoś nie wyszło
