Poszłam dziś do ciotki obciąć pazurki u jej kotów. Kocica, to 15-letnia cholernica, przy której Lotnia to aniołek, ale poszło nieźle, choć wydawała mrożące krew w żyłach dźwięki. Kocurek ma koncie dwóch pogryzionych wetów, więc próbowałyśmy w domu. Już poprzednio wył tak, że bałyśmy się, że sąsiedzi policję wezwą

. Dziś było jeszcze gorzej. Machał łapami, usiłował gryźć, wywijał się jak piskorz. Siadanie na kocie pomogło na jedną łapę, zawijanie w ręcznik wcale, trzymany przez ciotkę w stanie zwisu wymachiwał łapami i nie było szans uciąć ani pazurka.
Dla uspokojenia wyciągnęła ciocia mięso. I... zwisający kot, trzymany jedną ręką (bo druga machała mu mięsem przed nosem), nawet nie zauważył, że obcinają pazurki

. Wystarczył jeden kawałek, który oblizywał, nawet nie jadł
Zaczynam doceniać moje koty, zwłaszcza Mohera, który uwielbia ugniatanie łapek i przy obcinaniu pazurków mruczy, i to głośno. W innych wypadkach wydobycie z niego głośnego mruczenia graniczy z cudem
PS. Dziś też sobie zdałam sprawę, że minęło pół roku od śmierci Fryca, a ja dalej omijam w sklepie półkę ze śmietanką do kawy. Tylko on w domu ją lubił, a przy okazji goście (ludzcy) się załapywali. Ciągle odruchowo idę czyścić z kłaków miejsce, gdzie najbardziej lubił spać, a gdzie inne koty nie leżą. Gdy jest burza, lub silna wichura, jak dziś, zaglądam do toalety, czy leży dywanik dla niego - zawsze się tam melinował w takich wypadkach, bo to jedyne pomieszczenie bez okna. Ech...