» Pon sty 28, 2008 5:44
Aguteks, dziękuję za te słowa. A także jeszcze raz za dużą pomoc finansową. Dzięki Twojej wpłacie (100 zł), madziaki (50), aniutelli111 z bazarku Iwety (40) i Hany z bazarku carmelli (11 zł) mogłam zapłacić za eutanazję Zorra (50 zł) i prawie cały dług za leczenie (170 zł). Dziękuję Wam.
Zorro odszedł. Zostały wspomnienia. Co chwila któreś jak migawka pojawia się przed moimi oczami i gaśnie. Wróciło nawet pierwsze spotkanie.
Na podjeździe w pobliżu katakumb siedział czarny kot. Zerwał się na mój widok i zaczął radośnie miauczeć. Z daleka wyglądał i brzmiał jak Figielek. Z bliska też. Tylko dlaczego, gdy przed chwilą zostawiłam go najedzonego pod blokiem, natychmiast przybiegł tutaj i cieszy się na mój widok, jakby czekał na mnie sto lat? I rzuca się na jedzenie, jakby też nie jadł od lat stu. Świecę po nim latarką – dalej Figielek. Miziam, Figielek. Miauczy, Figielek. Ot, zwariował kot, doszłam do trochę wątpliwego wniosku i wróciłam do domu, pod którym zastałam Figielka. I to normalnie się zachowującego. Hmm, może tamten to jednak nie był Figielek?
Następnego dnia wyskoczyłam z biura i pobiegłam do katakumb. Kotek był. W świetle dziennym nie przypominał już tak bardzo Figielka. Pysio bardziej płaski, krótki nosek. Uroda japońska. To był Zorro.
A później… Zorro obejmujący katakumby we władanie, goniący bezwzględnie inne kocury, Jego królestwo, jego królowa Burcia. Łaskawie pozwolił zostać tylko kalekiemu, staremu Zezikowi. Ale Zezik przyjaźnił się z wygnanym Malutkim, i w geście solidarności wraz z nim udał się na dobrowolne wygnanie. Ta przyjaźń była poruszająca. Dzikawy, niebieski, duży Malutki i ocierające się o niego z miłością i podziwem bure chuchro z kikutem ogonka – Zezik. Szczególnie zapadł mi w pamięć mroźny poranek, oszroniony trawnik w pobliżu katakumb, a na nim dwie ciasno przytulone do siebie drżące kupki, bura i niebieska.
Byłam wtedy zła na Zorra. Choć starał się przy mnie opanować, czym mnie zresztą rozbrajał. Wiedział, że nie wolno gonić Malutkiego. Czasem nie wytrzymywał – ale gdy biegłam za nim krzycząc, przeważnie zawracał. Dumny z siebie, uśmiechnięty – i zdziwiony, że zamiast pochwały, dostaje burę. Malutki na początku zakradał się jeszcze pod katakumby, gdy przychodziłam z jedzeniem, stopniowo jednak na coraz większą odległość. Potem musiałam go karmić w krzakach, w towarzystwie Zezika. A i wtedy zdarzało się, że zza tych krzaków wypadał nagle Zorro, wymachując szabelką i siejąc przerażenie.
Inny obraz z tego czasu: Zorro tropiący mnie, gdy wracam z obchodu. Już wie, gdzie mieszkam i od tego momentu, gdy wychodzę na obchód, codziennie wita mnie pod blokiem. „Nie mogłem się doczekać, taki jestem głodny!”. Zostawiam go z pełną miską i jadę do katakumb, gdzie jako pierwszy wybiega mi na spotkanie… Zorro. „Ale jestem głodny!” – i pałaszuje drugą miskę. Cwaniaczek, biegł zawsze na skróty.
W katakumbach osiedliły się kuny. Sieją potworne zniszczenie. Ich odchodzy zwisają z rur wraz z izolacją, której strzępy wyściełają też podłogę. Smród wychodzi na przyległe pomieszczenia w przyziemiu, w tym na pracownię rtg. Wiem, czym to się skończy. Próbuję namówić szefa na odstraszacze, załatwiam wizytę ich producenta. Niestety, dyrekcja wybiera mniej skomplikowane i mniej kosztowne rozwiązanie. Siedząc kiedyś do wieczora w biurze, słyszę przejmujące, długie zawodzenie umierającej kuny. Okropnie boję się o koty. Wyskakuję z pracy, by dać im jeść także w dzień, by nie skusily się na trutkę. Gdy pewnej nocy nikt mnie nie wita pod katakumbami, prawie dostaję zawału. Okazuje się, że wszystkie wyjścia zabito deskami, tekturą, a ostatnie nawet… moją plastikowa tacą, na której koty jadały. Odbijam jedno z wejść. Po chwili wyłania się śliczna głowa Zorra. Za nim wychodzi Burcia, potem Zezik.
Końcówka jego pełnojajecznej działalności, gdy trafił na równego sobie, Bandytę. Ciągłe walki, urazy i do tego nagle katar, zaropiałe oczy. Nie mam go jak leczyć, bo on musi patrolować teren, okopać się, walczyć. Po jednej z walk zastaję go z dziurą w oku. Drugie oko zapuchnięte od kataru, prawie nic nie widzi. Przyspieszony termin kastracji, by połączyć z leczeniem oka i kataru.
Całą drogę na stację Zorro nerwowo manipuluje przy zaciskach kratki w transporterze, a ja ciągle je sprawdzam, czy sie trzymają. Nadjeżdża pociąg, otwierają się drzwi, Berni unosi transporter i macha mi na pożegnanie. Za chwilę krzyk: „Jola!” Odwracam się i nie rozumiem. „On uciekł…” Skamieniała, patrzę jak sunie na ugiętych łapkach prosto pod pociąg. W ostatniej chwili zawraca i niknie w chaszczach. Wraca po 5 dniach. Dla oczka za późno. Mimo leczenia, na zawsze pozostaje mu już na nim bielmo.
Wykastrowany Zorro ostatecznie wygrywa z Bandytą. Potem traci na bojowości. Pozwala osiąść w swoim królestwie Cichusiowi i Kochasiowi. Rośnie mu brzuch.
Tym razem wariuje niekastrowany, półdziki Gucio z kanału. Próbuje przejąć władzę w katakumbach. Przepędza Kochasia i Cichusia. Tylko z Zorrem mu się nie udaje. Ale odbija mu Burcię, w końcu też zamieszkuje na stałe w katakumbach. Długo współegzystują w trójkę, jakoś się tolerując.
Nigdy nie zrozumiem, dlaczego Zorro opuścił bezpieczne, ciepłe katakumby i przeniósł się do kanału. Raczej nie z powodu Gucia, bo gdy ten przychodził czasem pod kanał, Zorro nie bał się go. Może mu się tam znudziło? Burcia z Guciem go ignorowali, ludzi też nie było widać. Nie to co pod kanałem. Więcej kotek, wszystkie śliczne, i tak jak on kochające tylko platonicznie. Ludzie, samochody, stale coś się działo. Zorro był w swoim żywiole. Mimo przemiany w brzuchatego wujka Zorusia, dalej był żywy i ruchliwy. Opiekował się kanałową gromadką, odpędzając intruzów, harcował, wylegiwał na słońcu i pozwalał się podziwiać. Gdy pojawił się mały Wibrysek, od razu zaczął się z nim bawić, przyciągając go w moją stronę, jakby starał się przez to pomóc mi go złapać.
Był mądrym i silnym kotem. To, co go spotkało w ciągu 2 miesięcy po 15 listopada, musiało być straszne - i tylko te cechy pozwoliły mu przeżyć. Doczekać powrotu, spotkać się ze swoją kanałową gromadką, i ze swoją karmicielką, która go bardzo kochała.
---