» Sob sty 19, 2008 21:38
Od p. Izy:
Wielu z Was pewnie zadaje sobie pytanie na temat tego, co skłoniło mnie do podjęcia decyzji o opiece nad kociakami.
Niektórzy z Was zastanawiają się pewnie, nad tym jak to się stało i dlaczego, że jest ich teraz taka duża ilość.
Pragnę na wstępie powiedzieć, że ta ilość kotów, którą się opiekuję nie ma praktycznie żadnego związku z niekontrolowaną rozrodczością populacji.
Sterylizacja jest przeprowadzana przeze mnie od lat, tzn. od początku kiedy tylko uzyskałam taką możliwość.
Wcześniej podawałam kotkom proverę, aby uniknąć niepotrzebnych ciąż.
W chwili obecnej moją ogromną podporą jest p. Jacek, który bardzo mi w tym pomaga.
Czasem kiedy mi już brakuje cierpliwości (bo kotka jest bardzo dzika) i trzeba ją złapać na klatkę-pułapkę i z kotem dzieją się różne stresujące rzeczy, to p. Jacek wykazuje ogromną cierpliwość, uspokaja mnie i doprowadza do szczęśliwego zakończenia sprawy.
W ubiegłym roku wysterylizowaliśmy dużą ilość nowych kocic z mojego terenu.
W chwili obecnej na sterylizację oczekuje około 12-14 kotek i są to kotki większości przypadków nowe, które niedawno dołączyły do innych.
Na początku pod moją opieką były pojedyńcze grupy kociaków, czasem pojedyńcze sztuki. Z czasem dołączały do nich inne. Przychodziłam i widziałam, że są, że czekają, co rusz pojawiał się ktoś nowy.
Różnica polega na tym, że na samym początku, to ja znajdowałam te biedne, chore, na granicy śmierci głodowej istoty, a teraz jeśli jakiś nowy kot jest głodny, to on znajduje mnie.
W miarę upływu czasu docierałam do nowych miejsc, czasem przez przypadek po drodze trafiałam na jakiegoś bidula - szłam więc tam następnego dnia i on czekał.
I tak to się chyba zaczęło, a że koty (oczywiście nie wszystkie) w grupie czują się pewniej, zaczynają tworzyć tzw. kolonie, czyli grupy spotykające się głównie przy jedzeniu, czasem przebywają blisko w swoim otoczeniu lub korzystają ze wspólnych schronień , to powstały grupy kotów, najpierw kilka, a potem kilkanaście.
W chwili obecnej jest kilka grup, jednak większość to koty pojedyńcze lub żyjące w jakichś parach. Do każdego z nich muszę codziennie dotrzeć , bo każdy z nich na mnie czeka.
Sama często zastanawiałam się nad powodem tego, że w moim życiu stało się tak, a nie inaczej. Bo nie ma co ukrywać, że oprócz wielkiej miłości i pasji, jest też druga strona – jest po prostu bardzo ciężko.
Codziennie muszę pokonywać taką ilość kilometrów (na nogach i rowerem), że wieczorem, jak już usiądę, to ciężko jest mi już wstać. Nogi są jak z ołowiu, a tu jeszcze w domu kupa roboty, bo przecież też są koty, trzeba posprzątać, zrobić kuwetki, dać kolację.
Pamiętam, że będąc dzieckiem nie umiałam przejść obojętnie wobec żadnego proszącego o pomoc stworzenia.
Tak więc przynosiłam coś małego, biednego pod kurtką czy sweterkiem..
Nie chciałabym do tego wracać, ale powiem Wam, bo to jest ważne: w domu było źle, bardzo źle, była też duża bieda.
Myślę, że te sprawy bardzo we mnie utkwiły i stąd moja ogromna wrażliwość na ból, cierpienie i głód.
Pewnie gdyby moje życie potoczyło się inaczej, to może byłabym kimś innym.
Może potrafiłabym przejść obojętnie obok zmarzniętego, wygłodniałego kociaka.
Może...
Nie wiem.
Teraz już tego nie potrafię.
Dużą, radykalną zmianą i przełomowym momentem, który przesądził chyba o wszystkim był dzień, w którym mój mąż trafił do szpitala.
Byłam wtedy na skraju załamania nerwowego.
Mąż przeszedł wtedy bardzo poważną operację i tylko o mały włos uniknął śmierci.
Byłam okropnie rozbita.
Kiedy codziennie szłam na autobus, mijałam grupę kociaków. Codziennie były potwornie głodne. Wskakiwały na nogawki spodni i pięły się do góry, żeby tylko dostać cokolwiek do jedzenia.
Zauważyłam, że ludzie, którzy tam są i mieszkają, nie zwracają na nie uwagi, wręcz przeciwnie – wygłodniałe kociaki wzbudzały ludzką złość.
Dotarłam też do budynków, które były w trakcie, lub tuż przed rozbiórką. Tam też były koty, głodne, często chore (jadły byle co, albo nic i chorowały).
Jakieś babcie karmicielki, które wcześniej tam były, to albo się wyprowadziły do nowych mieszkań, albo po prostu poumierały. A koty zostały. I wtedy pojawiłam się ja.
Zauważyłam, że środowisko ludzi było negatywnie nastawione. Raz, że kotów było za dużo (ale nikt wcześniej nie zadbał o to, żeby było inaczej), dwa, że się mnożą, trzy, że są chore i cztery, że chcą jeść.
Tak więc wzięłam na swoje barki to wszystko, tylko po to, aby ratować te biedne istoty, żeby dać im szansę na życie w tych trudnych warunkach.
Poprawia ich zdrowia była widoczna w niedługim czasie, odkąd tylko kociaki zaczęły codziennie dostawać sporą porcję świeżego jedzenia. Przestały ludziom rzucać się w oczy, grzebać w śmietnikach (w których i tak niewiele było), bo miały mnie i czekały już tylko na mnie.
Następnie była sterylizacja i opieka weterynaryjna, w konsekwencji czego, myślę, ze nastawienie ludzi pewnie uległo zmianie, tyle, że teraz one wszystkie są na mojej głowie.
Cieszę się, że choć one, a w końcu jest ich jednak bardzo dużo, mają jako taki przyzwoity los, pełne brzuszki i trochę spokoju od ludzi.
Tak czy inaczej, wracając do tematu, mój stan w okresie kiedy mąż był w szpitalu, był fatalny.
Ciężko mi było pozbierać się z tym wszystkim i bardzo źle to wszystko znosiłam.
I wtedy właśnie pojawiły się „One”.
Te biedne, wygłodniałe, wystraszone, proszące o jedzenie i trochę uwagi, stworzenia.
Wtedy poczułam w sobie jakąś moc i siłę i wiedziałam, że o ile nie mogę pomóc mężowi, bo o tym decydowało tylko przeznaczenie i lekarze, to mogę zrobić coś dla tych biedactw.
I od kiedy poczułam, że jestem im bardzo potrzebna, wracała chęć i siły do życia.
Nie poddałam się.
Myślę, że z mojego załamania wyciągnęły mnie kociaki.
To one dały mi siłę i wiarę, że będzie dobrze i mąż wróci do zdrowia.
Dziś mogę tylko powiedzieć, że jestem im ogromnie wdzięczna.
Chyba od tego momentu stały się moja wielką pasją.
Ostatnio edytowano Sob sty 19, 2008 21:59 przez
kotalizator, łącznie edytowano 1 raz