Dziś wieczorem przejeżdżałam na rowerze przez park. Koło kanału wybiegła do mnie Majka i zatrzymała. Wtedy zza rogu wyszedł jeszcze jeden czarny kot i powoli, ale bez wahania i miaucząc powitalnie, zbliżył się do mnie. Widać było, że mnie dobrze zna... Tylko że ja nie mam tak chudego kota 'na stanie'

Pochyliłam się i zajrzałam mu w oczy - jedno przejrzyście odbijało światło latarni, drugie mętnie...
Zorro!
Zorro zniknął 15 listopada. Dwa miesiące temu. Opiekowałam się nim przez jakieś 4 lata. Od czasu kastracji (2 lata temu?) bardzo pilnował pory karmienia, wielki żarłok, grubas i nachalny miziak.
Dlatego nie miałam już żadnej nadziei, że się odnajdzie. Wcześniej jeszcze wyobrażałam sobie taką sytuację - że się nagle pojawia, uwolniony z jakiejś piwnicy, lub powracający gdzies z daleka, dokąd ktoś przypadkiem go wywiózł. Ale szanse na przeżycie w zamkniętej piwnicy dawno minęły, zresztą wielokrotnie sprawdziłam wszystko w okolicy.
A gdyby przypadkiem zapakował się do jakiegoś samochodu, np. dostawczego, co było całkiem prawdopodobne, to biorąc pod uwagę czas i ostatnie mrozy...
A jednak mu się udało!
Tylko że z kocura, którego trudno było mi podnieść, została skóra i kości. Lekki jak piórko, gdy wzięłam go na ręce, wtulił się we mnie i cały drżał.
Nie mogłam go tak zostawić w kanale. Przyprowadziłam go pod blok i zabrałam do mieszkania.
Na razie zauważyłam dużą łysą plamę na głowie, zarastającą już, i zgrubienie przy nasadzie ogona, być może złamanie.
Mam nadzieję, że nic poważniejszego się nie ujawni, że szybko odzyska dawną wagę, i humor.
Zorruś żyje, wrócił.
Tylko on jeden wie, z jak daleka.
---