Przepraszam za tę wirtualną ciszę ale koniec roku upływa mi pod hasłem... złośliwość rzeczy martwych. Kilka dni temu komputer stacjonarny postanowił nie dać się włączyć, piecyk gazowy odmówił posłuszeństwa i parę innych dojmujących drobiazgów. W dodatku wróciły mi problemy gardłowo-krtaniowe... nie wiem, czy pył benkowy nie jest głównym powodem. No to sobie pomarudziłam...
Dlatego na razie tak... via laptop i internet przez modem a jutro postaram się coś pstryknąć i uzupełnić post zdjęciami mojej łomiankowskiej szóstki tymczasowej.
A teraz do merituum...
Przede wszystkim...
Gienia... buro-ruda szylkrecia starsza pani z łomiankowskich działek. Najbardziej miziasta ze wszystkich dziewczynek i nawet pozwalająca się brać na ręce. Bardzo przyjazna do człowieka... ale resztę towarzystwa ustawia jak chce. W razie wątpliwości wychowawczo-jedzeniowych.. od razu.. tłucze młodsze koleżanki. Na pewno jest najstarsza... bo ma w pyszczku taką... kocią refleksję... kiedy się zapatrzy na świat za oknem.

Czuje się na tyle bezpiecznie, że usypia czasem na kamień, śni... łapki się ruszają... pyszczek coś je. Bo jeśli chodzi o jedzenie, to Gienia nie ma sobie równych. Je tyle ile może... i jeszcze troszeczkę.

Tak jakby chciała zapełnić miejsce po usuniętej śledzionie sadełkiem i wyrównać wszystkie lata niedostatku. Na razie kruszynka jest straszna ale przy takim przerobie...

No i to uszko z polipem. Do wyciachania i wyczyszczenia.
Ach... i Gienia lubi sobie pazurki o coś poszarpać. Ostatnio znalazłam damę obsypaną jakimś śniegiem... to tylko styropian był... z zabezpieczenia lodówki przed kocią ciekawością.
Ircia (vel Popka) druga buro-ruda szylkrecia - na zdjęciu bardzo podobna do Gieni. Może córka? Kawał dorodnej kocicy z pięknym spojrzeniem ogromnych, lekko skośnych oczu niczym u przedwojennej amantki filmowej. Ircia już toleruje głaskanie... rozmruczeć się potrafi uroczo... ale mowy nie ma o rączkach. Piękna tajemnicza kota...
Szyszka.... ciemna szylkretka... również cudnej urody... z maoryskim tatuażem przez połowę pyszczka... Głaskana mruczy, chociaż branie na ręce powoduje ataki paniki z matriksowaniem włącznie. Bardzo czysta, ciągle się myje. Jak na mój gust, to nawet „za ciągle” ale to chyba nerwowe odruchy.
Kazia... czarna nieśmiała koteczka z białymi akcentami. Tak jakby matka natura zaplanowała ją na „pingwinkę” ale białej farby zabrakło.

I kicia jest taka „prawie” ... trochę białego futerka pod szyjką... kapka białej farby na tylnych łapkach, maźnięcie po przednich pazurkach i kropeczka na bródce. Koteczka filigranowa i bardzo spokojna (no chyba, że ktoś chce ją wziąć na ręce

) Nawet pierwszego dnia dała się spokojnie głaskać, ogrom stresu zdradzało jedynie nerwowe oblizywanie. Teraz jest coraz lepiej. Dziewczyna sypia już nawet na widoku i cieszy się z głasków cichutkim mruczeniem.
Anula... przepiękna trikolorka. Najdzikszy dzikun z całego zespołu. Ale już pierwszej nocy zwiedziła wszystkie możliwe powierzchnie kuchenne... na moje wejście oczywiście reagując lataniem nieomalże.

Teraz sypia jeszcze głównie w ukryciu, na najniższym poziomie kociej ulubionej półki przy grzejniku... ale nie tylko. I dopóki nie wyciągnę ręki w niecnych celach głaskalniczych, w ogóle mnie ignoruje. Przed głaskaniem ostrzegawczo syczy, ale nic poza tym. Daje się głaskać i jeszcze nigdy ani łapa ani zęby nie powędrowały w moim kierunku.
No i...
Ciapka.. czarno – biała krówka z czarną plamką na pyszczku... Oj ta Ciapka...

Toż to koci podrostek. Młodziutka zabawowa kotka. Ciekawska i nie do zdarcia. Wszystko zwiedziła nawet nie pierwszej nocy po przyjeździe... ale w pierwszych dwóch godzinach. Płochliwa... dla zabawy... Daje się brać na ręce... przy głaskaniu liże dłonie... ale generalnie ręka też służy do zabawy. Bo koci dzieciak bawi się wszystkim... Piłeczką, kocykiem, sznureczkiem od kocyka, suchymi kwiatkami w wazonie... Pierwszą noc spędziła na niezmordowanej zabawie z piłeczką z dzwoneczkiem w środku. Drugiej nocy... gdzieś około czwartej, piątej rano coś mnie obudziło. Dziwne dźwięki... Zdążyłam pomyśleć, że Ciapka chyba lodówkę przesuwa w kuchni, rano okazało się, że to tylko kuweta wyjechała na środek kuchni. Sama.

Obawiam się, że bardzo zagrożone są żaluzje w oknach i Ciapka coś łapczywie ostatnio patrzyła na nisko wiszącą lampę. Ach... no i Ciapeczka ma królicze futerko w dotyku. No, radość dla opuszków, dopóki pazurki się nimi nie zajmą zabawowo...
Się rozgadałam... no ale przecież jest o czym, prawda?
Dziewczynki mają apetyty... rany po sterylkach prawie zagojone... Tylko uszka trzeba byłoby jeszcze poczyścić, szczególnie niektórym pannom.
I tylko jedna rzecz mnie martwi.
Kilka dziewczynek (sądząc po zawartości kuwet – może dwie? Ewentualnie – trzy) mają brzydkie nieścisłe kupale. A w jednym ewidentnie widzę krew. No ale nie mam szansy dowiedzieć się, której to panny. Mogę najwyżej wykluczyć, metody selekcji negatywnej, ale to w sumie też żadna pewność. Może robale? I żeby się reszta nie zaraziła, bo przecież wspólne kuwety, wspólne miseczki... ech...
