Obiecałam coś napisać, zaraz wychodzę z pracy, mogę płakać do woli...
Tak jak pisałam, w niedzielę rano zawiozłam Klusię do lecznicy, byłam tam jeszcze po południu, Klusia mnie nie poznała, cały czas leżała i popłakiwała, wg lekarza nieświadomie...
Była już po badaniach, które białaczkę zakaźną wykluczyły, natomiast wskazywały na bardzo ostry proces chorobowy ......
Uzgodniliśmy sposób postępowania z Klusią - miala dostać leki, jeśli zadziałają, dziś do domu i na specjalne odżywki - może coś mieszam, ale cały czas płakałam.
Rano rozmawiałam z lecznicą, Klusia była po lekach, ale nie czuła się lepiej, ciężko i szybko oddychała...
Umarła w południe...
Poprosiłam o sekcję - dzwonili z wynikami, biedactwo nie miała szans..
Klusia miala robione badanie krwi wiosną tego roku, słabowały mi wtedy nerkowo i wątrobowo Murka i Pusiunia, hurtem zrobiłam też Szarotkę. Wyniki Klusi nie były rewelacyjne, ale w granicach normy.
Nie wiem, kiedy przegapiłam początek choroby, czuję się fatalnie, czuję się winna, miałam znaleźć jej dom, może, gdyby była u siebie a nie w stadzie, jej chorobę zauważonoby wcześniej, może jeszcze zostałaby trochę......
Żegnaj, moja piękna, kochana Klusiuniu, mój kocie łóżkowo-poduszkowy. Taką Cię zapamiętam.
Jadę teraz pożegnać Klusiunię.
Proszę, pożegnajcie Ją ze mną w milczeniu...