We wtorek przytargałam do domu małego kota: przypałętał sie do warsztatu, gdzie pracuje mój ojciec. Nie mógł tam specjalnie zostać z róznych przyczyn.
Podjechałam z młodym do weta, zaqczęłam od nakreślenia sytuacji: znalazłam kota i ryp... od tego momentu normalnie matrix

Wet, u którego lecze koty, który wydaje sie człowiekiem ze wszech miar rozumnym potraktował mnie jak idiotkę - kolekcjonerkę sierściuchów

Jego kot jest przeszczęśliwy: łowi myszy w nocy, chodzi, gdzie chce i fakt, jest do niego przywiązany, fakt, smutno by mu było, gdyby zginął, ale taki już koci los. To co innego niż pies, którego by samopas nie puszczał, bo sie przywiązał przecież.
Przy mnie poprosił asystentkę, by zadzwoniła do pani, która szukała kota, burego co prawda, ale moze weźmie czarnego. W szoku byłam, zdążyłam tylko powiedzieć, że kociaka wyobrażam sobie w domu bezpiecznym (okna, żarcie itp.) - to właśnie zaczęło całą rozmowę.
Kurna, ale jestem #@%$^^!!!
Mam do Krakowa jeździć, żeby takich bzdetów nie słyszeć?
Mam zacząć wypuszczać moje nieszczęśliwe maltretowane psychicznie koty na dwór, żeby se cholernych myszek nałapały?!
Odpiernicza mi czy jak?

Sorry, że w wątku CK, ale więcej tu tych "kocich oprawców" niż w moim wątku

Podpisano:
wariatka, kolekcjonerka sierściuchów
