Rano zawiozlam qpke Misiaczka do badania.
Jeszcze ciepla
Wieczorem spakowalam zaloge w transportery, i do weta.
"Cus" musialo im sie pewnie pod mikroskopem poklonic i odtancowac, bo otrzymalismy diagnoze: tasiemiec (tylko nie rozumiem, jak, bo z tego co pisaliscie, czlony tasiemca nie powinny sie ruszac...?)
Misiaczek zostal obadany rowniez na wszystkie strony, i po tych ogledzinach uslyszalam, ze poza tym jest zdrowy i cacy, tylko ciut przygrubawy
W klinice ludzi full, (szczepienia) wet chcial mi dac Drontal, i wyslac do domu.
O nie, kochanienki
Michu na stol, i prosze samemu paluchy miedzy siekacze wkladac
I tu zaczal sie cyrk...bo Misiulek przytulanki do weta odstawial, gardziolko pokazal, i tabletke grzecznie przelknal
Nawet pozwolil sobie merdac pod jezykiem, coby sprawdzic, czy nie oszukal
No to Sissi na stol.
Wet mowi, ze tasiemiec nie jest zarazliwy, ale uparlam sie.
Tak czy inaczej odrobaczac czasem trzeba, wiec robimy to rajtnau.
Bosh, co za uparciuch z niej...wypluwala, piana na pyszczku, charczala, podrapala mnie do krwi, w koncu zawisla jak szmatka.
Wystraszylam sie, ze wpadnie w szok, i juz jej wiecej nie meczylismy.
Dostalam 4 tabletki, i do domu.
Najpierw probowala moja kolezanka z pracy, ktora jest dosyc zdecydowana babka.
Zero. Piana, charczenie, ten sam scenariusz.
Potem Junior i ja owinelismy ja kocem, recznik wokol lebka, i lekarstwo ze strzykawki.
I co? Byl lebek i nie ma!
To, co zdazylam wstrzyknac, zostalo wyplute na koc, a kota mnie nienawidzi.
Ostatnie desperackie podejscie. Zrobilam z lekarstwa paste, mieszajac z woda, i wysmarowalam jej lapy.
Ile zlize, tyle polknie.
Kote wcielo. Siedzi w swojej alkowie w kuchni pod sufitem, obrazona na caly swiat, i nawet na wolowinke nie zeszla.
Wspinalam sie tam juz kilka razy, z czapka w reku i przeprosinami.
Lebek podnosi, i mierzy mnie z wyrzutem.
Zejsc nie chce.
Sobie tez zaaplikowalismy Vermox.
Dla pewnosci.
Na pohybel tasiemcom!
