Uch, wróciłam, czytam co tu ciekawego, a tu taka relacja z drogi do Elbląga
Ale przeżyłaś, Kristin, współczuję. Dobrze, że nic się złego nie stało - ani Tobie, ani Robinkowi, uf uf.
Ale ciekawe, że w sytuacji zagrożenia człowiek kochający zwierzęta zawsze o nich właśnie myśli. Nawet nie o sobie - tylko o nich. Na szczęście ja nie miałam takich przykrych historii, ale jak jadę autem z kotami, to zawsze wszystko zabezpieczam tak, żeby w razie czego kotu nic nie było, żeby transporter nie poleciał, żeby Klemens był we właściwych szelkach (bo Klemens czasem podróżuje "luzem", przypięty do pasa specjalnym wihajstrem, no i szelki musi mieć takie, co to idą przez piersi a nie przez szyję, żeby w czasie gwałtownego hamowania się nie powiesił albo żeby mu karku nie złamało...). I pewnie w razie czego najpierw bym myślała, czy z kotami wszystko w porządku, a dopiero potem zajęłabym się sobą, gdybym była w stanie, rzecz jasna
Ale już wypluwamy te słowa, odwracamy myśli od takich rzeczy, a kysz, a kysz
A teraz jeszcze Cię, Kristin, oczy dopadły, ech.
Trzymam kciuki za zdrówko

I za nudny dom
A ja, cioteczki kochane, też z przygodami wracałam, bo mi wczoraj lot odwołali
Najpierw odlot z Lizbony się spóźnił prawie pół godziny. A ja miałam planowo godzinę między lotami. Czyli skoro zrobiło się opóźnienie, to już cienko z czasem w Zurychu. No ale nic. Wieźli nas na lotnisku w Lizbonie autobusem do samolotu i jechało się przez taki tunel. A tam stoi wózek z bagażami, a pan zasuwa do tego wózka z kontenerkiem, który najwyraźniej spadł z wózka. Zimno mi się zrobiło, kontenerek otwarty, zwierzaka nie widzę (ale nie mam jak, bo przecież te "dziurki" z boku są małe i gęste, więc nie widać, co jest w środku. Mam tylko nadzieję, że nic się zwierzakowi nie stało i dotarł szczęśliwie na miejsce. Albo że w ogóle nie było tam zwierzaka, tylko ktoś sobie wiózł ten kontener, bo kupił...
W czasie lotu myślałam sobie, żeby samolot do Warszawy się opóźnił.
A na lotnisku spojrzałam na tablicę, a tu - cancelled. Nogi się pode mną ugięły, płakać mi się chciało. Miałam wizję nocy na lotnisku. I wieczoru, bo to 19ta dopiero była. W sumie to dobrze, że lot odwołali, bo samolot się był popsuł, no i takie coś pokazuje tylko, że porządnie sprawdzają. Ale i tak fajne to nie jest. Na szczęście LOT załatwił hotel (porządny hotel) i nawet kupony były na kolację i śniadanie. Więc uf. No i dziś dopiero leciałam, zamiast wczoraj.
Lot dzisiaj był super, nawet nie wytrzymałam z zamkniętymi oczami do momentu wyrównania samolotu (bo ja nie mogę patrzeć w czasie startu, jak samolot leci do góry, ziemia ucieka, a on bierze namiar i się przechyla, brrr). Odemknęłam oko i zobaczyłam Alpy. No i mnie zamurowało. I już nie zamykałam oczu. I widziałam te chmury pod nami białe i gęste jak wata. Niebo niebieskie. Słońce. A z tych bialutkich chmur wystające Alpy. Ze śniegiem na szczytach. Widziałam nawet schronisko w okolicach szczytu. Ależ pięknie
I wszystko byłoby super, gdyby nie to, że strasznie przymarzły nam klapy od podwozia. I przy otwarciu był taki huk, że mnie zmroziło. I nie tylko mnie zresztą, bo ludzie tak nieco w popłochu się rozglądali. Myślałam, że zawału dostanę - ziemia blisko, huk hamujących silników, Lasek Kabacki w perspektywie, samolot przechylony i ten huk. Aaaa!
No ale na szczęście wszystko było ok.
No i już jestem, i czekam na wieści z nudnego domu
