Strasznie zazdroszczę, że Budyń i BluMa dają sie wozić (prawie) bez oporów środkami publicznej lokomocji. A i wasza cierpliwość do wrzeszczących kotuchów chyba nie ma granic
Woziliśmy naszych kocich dwukrotnie "za granicę" bezpiecznego mieszkanka. Pierwszy pobyt skończył się nocowaniem Rudego w podwoziu samochodu (od spodu wlazł pod maskę) i dopiero rano z tragicznym miaukotem dal się zlapać. Fajka, jako kot chowany bezstresowo i bez przejść buszowała po dzialce i wyłapała wszystkie motylki i muszki.
Drugi raz wyjechalismy na długi weekend, znowu wszyscy razem, bo nie ma kto kotów doglądać. Na tę okazję zaopatrzyłam się w podwójny transporter, bo mam dosyć czerwonych pręg na dekolcie po wożeniu kotów w szelkach. Florek na sam widok spakowanych toreb dal dyla za szafki w kuchni ale niezbyt skutecznie

bo został wywleczony za kark i wpakowany z Fajką do jednego pudła. Podroż na szczęście odbyliśmy samochodem przy akompaniamencie wrzasków, głównie Fajki, na przemian żałosnych i groźnych. Celem naszej wyprawy była nasza posiadłość na wsi, gdzie roi się od kotów - rezydentów. Na miejscu, po otwarciu klatki oba kotuchy, jak było do przewidzenia udały się pod samochód, gdzie spędziły resztę popołudnia. Od czasu do czasu sprawdzałam tylko czy aby jeszcze tam są. Wieczorem zdecydowałam się zaprosić towarzystwo do domu, ale gdzie tam... Fajka zobaczyła sąsiedzkie kocię, które przyszło pomiziać się do miastowych (a nuż coś dobrego dadzą...) i zamieniła się w szczotkę do butelek. Syczała i prychala na malucha, co tamten przyjął ze stoickim spokojem i zdziwieniem czego ta obca od niego chce. W końcu z godnością odpuściła i poszła spać do domu.
Za to Rudy... dwie godziny kiciałam, wołałam, wygoniłam go spod samochodu, co dalo taki efekt, że kocina zaszył się w krzakach i po ciemku wcale go nie mogłam znaleźć

. Bałam się go zostawić, bo okoliczni spuszczają na noc psy, które mają na sumieniu już niejednego kota

. Na szczęście zostałam wyręczona przez tatusia kociaka, ktory nas wcześniej odwiedził. Florek dostał lanie od kocura-rezydenta, który na pewno uważa nasze podwórko za swój rewir. Przerażonego Rudasa wywlokłam za ogon

(sorki Florek, inaczej się nie dało) spod sterty desek i zaniosłam do domu. Ufff... Resztę weekendu koty spędziły ... w domu. No cóż, nie każdemu pasuje wolność
