Corpus DELECTI ( to nie błąd

)
Rzecz jasna, z poszukiwania trzeciej mapy nic nie wyszło – było już bardzo pózno, kocięta zaczęły ziewać i grymasić i trzeba było odprowadzić je do domu.
- Jeżeli pani Hortensji się NUDZI – powiedział Dexter układając się na sofie – to polecałbym kocięta. Bardzo odpowiedni prezent...
Uśmiechnąłem się pod wąsem. Zegar na wieży ratusza uderzył trzy razy i trzy razy, nieco ciszej, odpowiedział mu zegar w jadalni.
Zza uchylonych drzwi sypialni dobiegało ciche pochrapywanie Dziadka . Księżyc rozlewał się błękitną rzeką po podłodze, gdzieś pod podłogą skrobała mysz, a w parku pohukiwała sowa.
Pomyślałem sobie, że mój dom jest najprzyjemniejszym na świecie miejscem i zapadłem w mocny, twardy sen...
Obudziłem się nad ranem – wiatr uchylił okno i do gabinetu wtargnął świeży powiew.
Niebo było seledynowe, przechodzące ku horyzontowi w ciepły pomarańcz.
- Carpe diem – wyszeptałem i odwróciłem się na drugi bok.
Zapach placka ze śliwkami był tak silny, że czuć go było w całym domu. Pani Dorota prasowała białą koszulę Dziadka, a przez oparcie krzesła przewieszona była kwiecista sukienka, o jakiej posiadanie nigdy nie podejrzewałbym pani Doroty.
- Witaj Philo – powiedziała ruchem głowy wskazując miskę.- Zapraszam na coś Specjalnego.
Czymś specjalnym okazał się spory kleksik śmietanki, który od razu wylizałem do czysta.
Tak, pani Dorota zdecydowanie wiedziała, czym można od rana uszczęśliwić kota... Z wdzięcznością trąciłem ją łbem widząc kątem oka jak Tetryk sprawdza, czy aby przypadkiem w mojej misce nie było czegoś lepszego...
Rzucając mi podejrzliwe spojrzenia skonsumował swoją porcję i pomaszerował do ogrodu.
A ja tego ranka postanowiłem się nie spieszyć. Obejrzałem uważnie sukienkę pani Doroty przypominając sobie cynie na klombie „Pod Szaloną Mewą”, obwąchałem koszulę Dziadka.
Wskoczyłem na krzesło i zlustrowałem blat stołu, gdzie leżał placek ze śliwkami , a potem udałem się śladem Dextera.
Oczywiście powędrował prosto na grządkę z kocimiętką i na krótką chwilę obaj poddaliśmy się słodkiemu zawrotowi głowy.
A następnie wykręciwszy ósemkę wokół nóg pani Doroty udaliśmy się na spotkanie nowego dnia.
- Witamy pieszczoszków – odezwał się przywódca Parkowego Gangu, ale nie ruszył się z miejsca. Jego dwaj towarzysze głośno zarechotali, ale żaden z nich nie kwapił się do łapoczynów.
- Witamy, witamy – odpowiedziałem przechodząc z godnością przez alejkę.
Przez jedną, krótką chwilę łudziłem się, że zachowanie parkowych łajdaków miało związek z
drobną potyczką, jaką odbyłem pewnego dnia z szefem gangu... niestety – potężny cień psa wyłaniającego się zza kępy dzikiego tytoniu szybko rozwiał moje złudzenia...
Pies poinformował nas , że „Pod Szaloną Mewą” zawieszono już kolorowe lampiony i że pani Hortensja zdążyła już odwiedzić fryzjera. Zaś z hotelowej kuchni dochodziły takie zapachy, że pies opowiadając o nich ponownie zaczął się ślinić...
- Kotleciki, paszteciki...nóżki w galaretce – wyliczał po kolei, aż Dexter , z trudem powstrzymując burczenie w brzuchu poprosił o zmianę tematu.
W starym koszu plażowym czekali już Alex i Smarkacz. Kiedy zajęliśmy swoje miejsca i już -już miałem otworzyć pysk Alex potrząsnęła głową nakazując mi milczenie, a Smarkacz wybiegł na wydmę o szybciutko zlustrował okolicę.
- W celu reprezentacyjnym – rzekł otrzepując łapy z piasku.
- Prewencyjnym – szepnęła Alex. – Chyba, że chcecie, żeby było jak w kinie...
- ...tylko jeszcze lepiej, bo naprawdę – dodał Smarkacz.
Prychnąłem z rozbawienia mając nadzieję – ale TYLKO nadzieję – że ostra reprymenda, jakiej udzieliła swoim dzieciom szpitalna kotka uwolni nas od niespodzianek, przynajmniej na jakiś czas.
Postanowiliśmy spotkać się wieczorem w ogrodzie przy hoteliku a tymczasem, korzystając z pieknęgo dnia odpocząć na przystani
Deski pomostu były ciepłe i pachnące trochę morską wodą, trochę rybami a trochę starym drewnem.
Fale najeżone białą pianą delikatnie rozbijały się o podtrzymujące pomost słupy, ptaszyska dryfowały na wodzie kołysząc się jak miniaturowe boje, a lekki wiatr przeganiał po niebie drobne, białe chmurki.
Na dalekim horyzoncie niewyraznie rysowały się sylwetki kutrów, w porcie od czasu do czasu chrypiały syreny, a ciepło słonecznych promieni zdawało się przenikać w głąb mojego ciała.
W ich świetle futro Alex wydawało się być prawie złote, a leżące przy brzegu kamienie mieniły się wszystkimi kolorami tęczy.
Dexter cicho pochrapywał rozciągnięty na całą swoją imponującą długość, a Smarkacz patrzył daleko przed siebie. Delikatnie poruszał końcem ogona i najwyrazniej o czymś bardzo intensywnie myślał.
Kiedy powróciliśmy do domu Dziadek właśnie poprawiał krawat, a pani Dorota kręciła się po kuchni powiewając kwiecistą sukienką.
- Jak ci się wydaje – powiedziała wykonując taneczny obrót – nie jestem za stara na...
Dziadek szarmancko pocałował dłoń pani Doroty.
- Dorotko – rzekł uroczyście – nawet przez chwilę nie wolno ci tak myśleć.
Na kuchennym stole leżało kilka pakunków i przykryty serwetka półmisek z plackiem ze śliwkami.
A przed bramą zatrzymał się właśnie samochód doktora Zygmunta. Doktor Zygmunt również prezentował się bardzo uroczyście w jedwabnym krawacie i kraciastej marynarce.
- Czy zawsze musimy chodzić piechotą ? - zapytał Tetryk spoglądając na uchylone okienko samochodu.
- Nie zawsze – odpowiedziałem i daliśmy nura na tylne siedzenie, gdzie leżał popielaty trencz doktora. Wyglądał tak, jakby nie ruszano go stamtąd od wieków, więc ułożyliśmy się pod nim starając się zachowywać jak najciszej.
Nie pomyliliśmy się ani trochę. Doktor ustawił paczki i pakunki tuz obok trencza nieznacznie go tylko przesuwając tak, że półmisek z plackiem znalazł się niebezpiecznie blisko nosa Dextera. Na wolnym kawałku miejsca usiadł Dziadek, a pani Dorota zajęła miejsce obok kierowcy.
- Pod „Szaloną Mewę” proszę – mruknął Dexter.
Doktor Zygmunt przekręcił kluczyk i silnik delikatnie zawarczał. W tym samym momencie spod trencza rozległ się inny dzwięk – zapach placka sprawił, że Dexterowi zaburczało w brzuchu.
- Idzie jakoś nierówno – skomentował Dziadek, a doktor Zygmunt pokiwał głową.
- Tak, tak – powiedział – byłaby już pora na malutki przegląd...
W ogrodzie otaczającym hotelik było pełno ludzi. Między gałęziami drzew świeciły kolorowe lampiony, na stolikach połyskiwały kryształowe kieliszki, a ustawiony na szczycie schodów gramofon z ogromną, srebrną tubą grał staromodnego walca.
Pani Hortensja, zaróżowiona od emocji przyjmowała życzenia i upominki a niektórzy hotelowi goście oczarowani atmosferą przyjęcia pytali, czy mogą na nim zostać.
W najdalszym krańcu ogrodu, przyczajeni pod krzakiem siedzieli nasi przyjaciele. Pies raz po raz oblizywał nos tęsknie spoglądając w stronę mieszczącej się na parterze kuchni , a Smarkacz z zainteresowaniem obserwował przykryty ozdobną pokrywą okrągły półmisek zajmujący centralne miejsce na stole.
Tymczasem goście zdążyli zając już swoje miejsca przy stolikach, a Wacław uroczyście zastukał w kryształowy kieliszek.
- Witam was , moi kochani – powiedziała drżącym ze wzruszenia głosem pani Hortensja – i dziękuję serdecznie za pamięć...Widzę wśród was przyjaciół mojego świętej pamięci męża...którzy pozostali moimi przyjaciółmi...
Rozejrzała się po twarzach zgromadzonych i jej wzrok na chwilę zatrzymał się na niewysokim, szczupłym staruszku w jasnym ubraniu.
- Szczególnie zaś witam profesora, który dopiero co powrócił z Egiptu...
Dexter trącił mnie w plecy tak mocno, że prawie, że wyleciałem na trawnik.
- Pan profesor – kontynuowała pani Hortensja – od dziecka przyjaznił się z Drogim Nieobecnym i razem sięgnęli po marzenia...
- Mój kochany Maurycy – głos doktora Zygmunta zagrzmiał nad głowami zgromadzonych – moje serce czuło, że dziś zawitasz do nas i dlatego...
Doktor Zygmunt wstał i krążąc między stolikami podszedł do profesora.
- ... i dlatego chciałbym ci wręczyć coś, co przypomni ci nasze dawne czasy...
To rzekłszy podał profesorowi niewielkie pudełeczko. Profesor uchylił wieczko i roześmiał się serdecznie.
- Ach, Zygmunt, stary druhu ... – wykrztusił zaśmiewając się do łez. – Ani na chwilę nie wątpiłem , że TO jeszcze musi być u ciebie...
- Właściwie to był pomysł Karola – powiedział doktor a Dziadek wstał i zaczął przepychać się przez tłum zaciekawionych prezentem gości w stronę profesora.
- Miła Hortensjo – Dziadek szarmancko cmoknął dłoń siwowłosej pani – poznaj moją żonę. Dorotę...i przyjmij wspaniały placek ze śliwkami...najlepszy na świecie...
- Sto lat, sto lat – zaintonował Wacław, a goście zaczęli klaskać w ręce.
- Tort ! tort ! – zawołała pani Hortensja i w drzwiach hoteliku ukazała się Emilia z ogromnym półmiskiem. Zgrabnie dotarła do głównego stolika, postawiła na nim półmisek i zdjęła pokrywę.
Po tłumie zgromadzonych przeszedł cichy szmer.
Wysunęliśmy się spod krzaka i spojrzeliśmy na stolik. W samym środku tortu, z mordką umazaną bitą śmietaną, spało smacznie coś, co przypominało....
- Ach, jaki słodki !
- Na pazur Bastet !
Zakrzyknęły jednocześnie Alex i Emilia.