wczoraj odwiedziłam Mrautyldę. Najpierw do jej klatki doszła Iwcia, a ja stałam z boku. Motorki Mrauci zagłuszały wszystko

. Kocinka tuliła się do rąk Iwci.
Myślałam, że skoro mnie Mrautylda nie zna, topewnie nie będzie taka chętna do głasków. Ależ nic podobnego. Prawie mnie zjadła

Baranki, motorki, po prostu nie wiedziała, z której strony się nadstawić do miziaków. I cały czas ze mną rozmawiała mraau, mraau, mrauu.
Łapka jeszcze nie do końca sprawna. Wymaga teraz rozchodzenia, a w klatce nie ma na to szansy. Kocinka podpiera się na niej jak stoi, ale przy chodzeniu widać, że się boi jej używać.
Jak Mrautylda ma do końca wyzdrowieć, skoro nie ma kompletnie szans na rozchodzenie łapki? Siedzi sobie biedna, samotna w swojej klatce i czeka... na miłość, na litość... ciągle ma nadzieję, że Duża podchodząca do klatki to JEJ Duża. Mrautylda nie pamięta, że cierpiała, bo człowiek nie zatroszczył się o jej bezpieczeństwo. Koty nie pamiętają krzywd, któe im robimy. One po prostu kochają, wierzą, ufają... i czekają tak beznadziejnie wpatrzone w drzwiczki klatki...