Mam koty-anioły. Nie żeby coś im, odpukać i uspokajam od razu, żywe, zdrowe, całe na ciele, co do umysłu sie nie wypowiadam...No, ale też przeszły przez ostatnie dwa tygodnie sporo... Zatem po kolei. Ale nie koleją, tylko autobusem PKS pojechaliśmy sobie na tzw. długi łykend, wydłużając go sobie, żeby mieć jeszcze dłuższy, a co. Budyń oczywiście jeszcze w Warszawie zaczął miauczeć. Nie robił tego specjalnie histerycznie ani ze złością, ale jednak, 6 godzin miauczenia... Specjalne ukłony dla kierowcy, ktory nas nie wysadził, ewentualnie nie zaordynował przesadzenia gadatliwego pasażera do luku bagażowego, co w świetle przepisów mu wolno zrobić. BluMka aniołkowato wyglądała przez okno i próbowała spać, ale Budyń nie, on nie z tych. A jak on nie śpi, to właściwie czemu BluMka ma spać, o co to to nie. Oczywiście na każdym postoju był spacer, w Łomży nawet konkretny spacer, znaczy z konkretnymi efektami zakopanymi na skwerku (jakiś dziadzio nam wygrażał, że powinniśmy sprzątnąc, na szczęście szybko poszedł, bo bym mu kazała najpierw odkopać...

)
Właśnie BluMka przyszła z piłeczką, będę pisała z przerwami. Fajnie mieć sieć w domu!!!
W Łomży wsiadły panie, którym Budyń wpadł w oko, ma się ten koci urok. Panie zaraz wyciągnęły łapy. TZ grzecznie - on gryzie i drapie. Pani: mnie jeszcze żaden kot nie podrapał... No trudno, dorosła jest. Budyń dalej jojczy, a tu pani nagle cap! i kota z kolan TZ pakuje na swoje. My znowu, że on nerwowy jest i trochę wkurzony... A pani dalej z uśmiechem, że jej żaden kot... Muszę pisać, jak to się skończyło? No, w każdym razie potrzebowała chusteczki i musiała uważać, żeby nie zabrudzić ubrania. Na szczęście nie żądała zaświdaczenia o szczepianiach (a niechby, zawsze w podróży mam w torebce). Inna pani wysiadająć z autobusu nie omieszkała nam oznajmić jak to jej strasznie żal tego miauczącego kotka, ona ma 3 koty i bardzo je kocha, ale ich nigdzie nie zabiera. No i dobrze. I niech ich nie zabiera. Ja mam dwa i mogę. Kiedyś na dworcu jedna pani opowiadal mi jak z 4 jeździła na działkę. Ale samochodem.
Na miejscu łykendowym był pies. To znaczy sunia, ta sama o której pisałam już dzrewiej, jakoś z początkiem maja. Ta, której jazgot zaganiał BluMkę na godzinę za łóżko. Ale okazało się, że moja dzielna kicia trochę wyrosła, trochę zapamietała i teraz na byle jazgot nie reagował, na dłuższe szczekanie i owszem, włazila pod łóżko, ale na 5 minut. W ogóle unikając kontaktów z psem, szybko oswoiła mieszkanie i wieczorem już wyłaziła na balkon... A balkon na pierwszym piętrze, niezabezpieczony. A pod balkonem ogródek ze ogrodowym stołem, oczko z rybkami, a na stole wielki czarny kot z białymi wykończeniami (rozmiar: Budyń razy dwa). Budyń sobie grzecznie siedział na tym balkonie cos tam tylko z tym drugim pogadywali sobie... Ale BluMeczka bardzo byłą ciekwa świata za barierką i zaczęła eksplorować zewnętrzny gzyms. Tego było dla mnie za wiele, zabrałam ją w te pędy. Przy okazji zawierając znajomość z sąsiadem od czarnobiałego. TZ z kolei zawarł znajomość z sąsiadką z sąsiedniej klatki, która opowidała, jak to w Ameryce jest szal na rude koty.
Z ciekawostek wyjazdowych - mimo obcego miejsca koty natychmiast załapały gdzie jest tymczasowy dom i jak nas ulewa złapała - to wiedziały gdzie gnac z powrotem (fakt, daleko nie odeszliśmy, taki więcej deszczowy weekend był). Ponadto trzeciego dnia pobytu BluMka wkurzyła się na sunię, która nie wiedzieć czemu zaparła się ugryźć ją w tyłek albo złapać za tylną nogę. No i jak sunia za daleko polazła za nią z nosem - niestety oberwała w nos i to do krwi... A swoja drogą to ciekawe, podobna sytuacja miała miejsce jeszcze raz, znowu pies zagonił BluMke do kąta, ta raz przywaliła, pies zaskomlał, zaraz pojawiał się Budyń i kontrolnie uderzał psa w tyłek. Raz. I dość. Ale za to trzeba było widzieć BluMkę jak pierwszy raz przywalił psu... Przez następny kwadrans chodziła po domu z zadartym ogonem i miną:"No, kto mi tu jeszcze wyskoczy?"
Z wywczasów wracaliśmy okazyjnie dobrym samochodem, więc z sześciu godzin zrobiło sie 3,5, z czego Budyń miauczał około półtorej. Ale prawie cała noc z tego wyszła. Mimo że wieczorem próbowaliśmy go zmeczyć póltoragodzinnym spacerem. Nic z tego. Na stacji benzynowej zażyczył sobie być wyprowadzonym, połaził, wrócił. BluMka też sobie zażyczyła. I łaziła, mimo że z parkingu ruszały TIRy (a ona normalnie boi sie widoku samochodu).
Następnie koty przeżyły: gości którzy nas przywieźli - przez jeden dzień (ale ten dzień właściwie po podróży przespały), mojego ojca, który goscił u nas przez dni cztery, moje powroty w środku dnia (bo niby na urlopie jeszcze byłam), salon fryzjerski w domu (fryzjer był jeden, ale za to z pełnymi szykanami, farby, balajaże i te sprawy, no i trzy głowy...), zamieszanie z pudłami czyli wymianę komputera (trwała od ubiegłego wtorku do dzisiaj, to chyba rekord), jeszcze jednego gościa na jedną noc oraz wizytę jeszcze jednego gościa, który normalnie przychodzi z drugim człowiekiem i czarną kocią laską (Pretorią), a tym razem był sam...(uh, co się Budyń naprotestował). I wszystko to bez słowa sprzeciwu (no, tu przesadziłam, słowa to były, Budyń gadatliwy jest), bez żadnych sensacji natury żoładkowo-kuwetowej czy jedzeniowej... Po prostu sielanka (odpukac w niemalowane).
Aha, Budyń ostatnio znalazł sobie nowa zabawkę - tak długo obraca łapką czereśnie w misce, aż trafi ogonek, łapie w zęby i ucieka, a potem - potem to jest istne szaleństwo dopóki czereśnie się nie rozklapie... Wtedy idzie po następną. Po jednej nocy zostawienia czereśni na wierzchu znalazłam cztery takie...
Ufff. I to chyba tyle na dziś....Ktos ma siłe czytać?