Mają jakieś 6 tygodni (jopop, popraw mnie, jeśli zmyślam - tak zrozumiałam).
Czarnuszek z maciupeńką białą krawatką - słownie kilka białych włosków na torsie.
Burasek z lekkimi przebitkami białego na mordce - wokół oczu i pysia.
Oba śliczne (fotki postaram się wstawić wieczorem). Na razie jeszcze bez imion.
Siedzą w mojej łazience i bardzo intensywnie udają, że ich tam wcale nie ma. Na nic jednak ich wysiłki - wkraczam co jakiś czas w ich życie, bezlitośnie wyciągam towarzystwo z transportera, zza kibla czy z innego kąta. Myję mordy, zakraplam oczy, drapię za uchem i tłumaczę głupkom, żeby się nie bały. Potem pokazuję im michę pyszności w nadziei, że zacznę im się dobrze kojarzyć

Buras powoli zaczyna kumać o co chodzi - początkowo siedzi na kolanach spięty, ale pod wpływem głaskania stopniowo mięknie, oczka powoli się zamykają, łepek podstawia się pod dłoń. Postawiony przy misce siada i je, kontrolnie tylko zerkając na mnie.
Czarny jest oporniejszy - wyciągniętą rękę oprychuje, na podniesienie reaguje paniką, na kolanach jest cały sztywny i tylko patrzy jakby tu czmychnąć. Postawiony przy misce podwija ogon i zmyka do ciemnego kąta.
Ale i tak jest już nieźle. Początki były gorsze - chłopaki prychały, drapały, gryzły i darły się wielkim głosem (zwłaszcza bury). Głośność i ton tych przemów nie pozostawiały wątpliwości - byliśmy jakoś strasznie obrażani, inwektywy latały gęsto - na szczęście tylko w kocim języku

Pierwszego wieczoru wpuszczone do łazienki koty doznały jakiegoś szoku - latały po pomieszczeniu, rzucały się na ściany i lustro, obijały o nas i sprzęty. Byłam trochę przerażona - pierwszy raz widziałam taką reakcję. Na szczęście po nocy były już spokojniejsze.
Chłopaki grzecznie korzystają z kuwety, obserwuję więc jak pozbywają się życia wewnętrznego.
Trochę mają zafaflunione oczka, zakraplamy i czekamy na poprawę.
No i powoli rozglądamy się za domkami...